poniedziałek, 21 grudnia 2009

Christmas is coming to town

Anonimowy | 06:30
Idą święta, więc wszyscy są zaganiani zapewne, no i niedługo czas postanowień noworocznych i tym podobnych. Postanowiłem więc, że skoro mój ukochany antyportal.net zawsze spóźnia się z zamieszczaniem moich tekstów, z powodu obróbek, korekt i tym podobnych zupełnie niepotrzebnych rzeczy;)będę moje surowinki z przed obróbki zamieszczał tu. Dziś zaczniemy od dwóch wywiadów.Tri-State Corner i Wu-hae
darmowy hosting obrazków

„Wnosimy świeżość na metalową scenę”



JAKO ŻE SIĘ JUŻ UKAZAŁ PODAJĘ LINKA

http://www.myspace.com/tristatecorner


darmowy hosting obrazków


Żeby nam życie nie spełzło na niczym




piątek, 27 listopada 2009

Gdzie się podziały tamte prywatki?

Anonimowy | 01:44
Nie dalej jak w sumie już przedwczoraj byłem w mojej "ukochanej" Warszawie na koncercie Alice in Chains. Jak było?


Może obraz nie powala, ale ocupinkę czuć atmosferę tego wspaniałego wieczoru. Nad samym koncertem się rozpływać nie będę, bo już wiele osób to zrobiło, a ja w większości się z nimi zgadzam, że było fenomenalnie. Polecam relację Cioci samo Dró, gdzie zaspokojone zostaną elementarne potrzeby osób czytajacych relacje z koncertów. Znajdziecie tam: zdjęcia, filmiki, prawie kronikarską dokładność relacjonowania, setlistę i próbę uchwycenia esencji wydarzenia słowami. Próba z góry skazana na porażkę, bo żadna tęga głowa nie jest w stanie za pomocą paru umownych znaczków przekazać ogromu emocji, które towarzyszą długo oczekiwanemu koncertowi. Ale ja nie o tym. O czym zatem? Jak zapewne wyczytaliscie i jak się domyślacie z moich superlatywów koncert był wspaniały. Nie tylko zresztą dla mnie. Publiczność i co równie ważne zespół zdawali się bawić równie dobrze. Mimo iż jestem maniakiem wilzualizacji stosowanych w trakcie koncertów, te rozgrywające się za plecami członków Alice In Chains zupełnie mnie nie interesowały. Za dużo działo się na scenie. Panowie raz po raz zamieniali się miejscami, nie stali w swoich sektorach sceny jakby byli do niej przytwierdzeni, raz po raz pokazując się przybyłem to z lewej, to z prawej strony sceny. Entuzjazm, i energia z nich tryskały. Wielokrotnie w trakcie swojego występu muzycy rzucali w stronę publiczności "You're amazing", "This is amazing". Określili nawet warszawski koncert jako dotychczas najlepszy na trasie. Trudno to zweryfikowac, ale jestem w stanie w to uwierzyć :]. I tu pojawia się szkopuł, to "ale", do którego już tyle znaków dążę. William DuVall, odpowiedzialny w AIC za śpiewanie rzucił wychodząc na bisy "I don't think we even wanna leave this town", po czym zagrali progoramowe trzy utwory na bis, i rozpoczął się najmniej oczekiwany zawsze element wieczoru. Utwór pod tytułem "panowie techniczni znoszą sprzęt ze sceny". Czemu do cholery, skoro tak bardzo im się podobało nie odwdzięczyli się publicznośći jeszcze jednym, dwoma utworami ponad normę, którą mieli na ten wieczór zaplanowany? Czy najlepszej publiczności na trasie, nie należy się najlepsze na trasie traktowanie? Przecież to, nie jest tak, że nie byli przygotowani na zagranie czegoś poza to co zaprezentowali. Obserwowałem setlisty z poprzednich występów i niektóre utwory z nich wyskakiwały i były zastępowane przez inne, w zależności od miejsca występu. Nie byłoby zatem problemu z "nieprzygotowaniem" i "niezgraniem" czegoś ponad to co akurat na środę 25 zaplanowali. Nie byłoby też problemu podobnego do tego jaki miał chociażby podczas ostatniego pobytu w Polsce Pearl Jam, który musiał skończyć występ przed 23. Jako, że nie było żadnych supportów (swoją drogą dziwna sprawa) Panowie z bisami, byli już skończyli w okolicach 21.30. Nie jestem potworem, nie oczekuję kolejncy wycieńczających petard energetycznych. Mogli zagrać coś wolnego. Nie był to też żaden festiwal, gdzie wszyscy się śpieszą i nie ma na bisy czasu. Z całyn też szacunkiem dla Panów z AIC ich występy nie mają charakteu zamkniętego muzycznego misterium jak to ma miejsce w przypadku chociażby Neurosis, czy Amen Ra. Prawdę mówiąc nie było w środę żadnych przeszkód, żeby dać zgromadzonym w Stodole fanom "coś ekstra". Tony kostek do gitar, pałeczek, naciągów i innych tego typu gadgetów nie zawsze wystarcza. Przynajmniej mi. Nie jest to zresztą zarzut tylko do Alice In Chains, ale do większości muzyków. Bisy przestały już dawno pełnić funkcję czegoś wyjątkowego dla publiczności. Straciły moc spontanicznej nagrody, wyrazu uznania i przede wszystkim niespodzianki. Są normalnym punktem występu, wkalkulowanym w koncert nawet zanim muzycy postawia swoje stopy na scenie. Oczywiście zdarzają się perełki. Ostatni raz taki klejnot trafił się mi osobiście na zeszłorocznym Asymmetry Festiwalu. Skarb w postaci nieprzewidzianego bisu oferowali wspaniałej publiczności muzycy U Esańskiego Baroness. Jako jedni z pierwszych słyszeliśmy utwór, z wtedy jeszcze będącego w fazie produkcji, "The Blue Record". O ile dobrze pamiętam był to utwór, który teraz jest znany jako "A horse called golgotha". Szkoda, że tak niewielu muzyków dziś decyduje się mimo deklarowania zadowolenia i uznania dla publiczności faktycznie przekuć swoje słowa w czyny. Ale, cóż? Pozostaje mi narzekać i dalej czekać na decydujących się na spontaniczne bisy odszczepieńcow pokroju Baroness. A warto.

wtorek, 17 listopada 2009

Life is life

Anonimowy | 13:05
Ech. Od pewnego czasu nie możemy się zejść ze snem. Nie wiem czy o mnie zapomniał, czy też może się obraził, ważne jest, że już nie przesiaduje u mnie całymi nocami jak kiedyś, a jedynie wpada na chwilkę nad ranem. Od pewnego czasu też, jak tylko już się do mnie na samym końcu czasu, który powinien ze mną spędzić przypałęta coś go szybko i skutecznie płoszy. Dziś jednak, mimo iż przyszedł nad ranem, mimo iż chciał dłużej zostać, nie było mu dane. Najpierw niedługo po tym jak zasnąłem przypomniały o sobie potrzeby fizjologiczne, a jako że znane są ze swojej niecierpliwości postanowiły mnie obudzić i wyciągnąć z łóżka. Dwa razy. Potem, jak to w akademiku, ktoś postanowił przetestować system ostrzegania przeciwpożarowego, który do najcichszych nie należy. Najlepsze jednak zostało na koniec. Do segmentu, w którym mieszkam wparowali radośnie panowie "złoterączki" i zaczęli wymieniać w drzwiach doskonale dotychczas działające klamki. Gdyby było mało tego, że jeden z nich sapał z intensywnością goniącego przez 200 metrów autobus mężczyzny po pięćdziesiątce i głośnością wydmuchującego wodę wieloryba (którego nota bene z wyglądu przypominał), to również wybór narzędzi, którymi zdecydowali się te klamki wymieniać mógł we mnie wywołać tylko radość. Bo, przecież po co używać śrubokrętów, kiedy w odwodzie ma się młotki i wiertarki, prawda? Teraz tak, gdyby wierzyć chrześcijanom, czeka mnie za to nagroda w "życiupo", czyli nie przymierzając, jeśli Św. Piotr ma klucze do raju, ja powinienem dostać do niego kartę magnetyczną. Żydzi by mi po prostu zaoferowali instant "życiewieczne". Jeśli wierzyć Hindusom i ich Karmie, najpierw lada dzień wygram w totka, wynajdę lekarstwo na raka i czeka mnie nie tylko metaforyczna nieśmiertelność, a w najgorszym razie bycie Bilem Gatesem z wyglądem Brada Pitta w następnym życiu. Islamiści zapewne przebąkiwali by coś o 44 dziewicach. Po co ich komu tyle, i skąd oni je biorą w takich ilościach;)?. Można by tak długo jeszcze wyliczać, bo religiów jak mrówków parafrazując parafrazę parafrazy znanego wszem i wobec powiedzonka.
Czerpiąc jednak swoją wiedzę z dwudziestu kilku lat doświadczeń wiem, że jutro czeka mnie w godzinach porannych w segmencie występ orkiestry dętej, w czwartek wyścigi formuły 1 na żywo, w piątek pokazy lotnicze, a w sobotę zapraszam do Starachowic na próby rakietowe. Potem zaś, kiedy skończą się już możliwości audio, kto wie, może powodzie i najazdy plemion Osmańskich? Na stare lata zaś zapewne czeka już na mnie ciepła posadka przy konserwacji powierzchni płaskich, bądź też pełna przygód i niespodziewanych zwrotów akcji kariera złomiarza spuentowana tym, że w końcu się wyśpię "w piachu pod kombinatem"


poniedziałek, 16 listopada 2009

Those Damned Blue-Collar Tweekers They're Running This Here Town

Anonimowy | 23:39
Znowu straciłem wiarę w ludzi. Wszystko za sprawą tego wywiadu. W zasadzie, to nie chodzi mi tyle o sam wywiad, bo to jeden z moich ulubionych jakie miałem okazję przeprowadzać, bo prawdziwy, bez zaciągniętego hamulca moralności. Chodzi o niektóre z komentarzy pod nim zamieszczone, których autorzy najwyraźniej nie do końca są w stanie prawdę zaakceptować. W pracy dziennikarskiej chyba jednak, dobrze mieć styczność z realnym światem, a nie z jego wyidealizowanym, fałszywym obrazem, który zdają się oglądać oburzeni fani. Dlatego nie mam sobie do zarzucenia, że nie "wygwiazdkowałem" wszystkich "kurwów i innych", które w nim padają. Bawi mnie do rozpuku święte oburzenie jakie wywołały nie do końca powszechnie akceptowane słowa w tym wywiadzie zawarte. Równie zabawny jest argument ,że takich słów nie przystoi używać ojcu dziecka. Hmm, czy w związku z tym żołnierzom i stróżom prawa powinno się zabronić posiadania dzieci? Przecież, na litość boską, oni nie dość, że noszą broń, to zdarza się im kogoś zranić, a czasem nawet zabić. Jaki to daje przykład ich dzieciom? Pójdźmy dalej. Może sterylizować ludzi z syndromem Tourette'a, którym zdarza się nie kontrolować tego co mówią? Nie byłoby w tym oburzeniu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że akurat osoby gustujące w tego rodzaju muzyce, którą gra Carrion miałem za posiadaczy otwartych umysłów, a nie dewotów/dewotki i strażników moralności. Miałem ich za kogoś więcej. Niestety zawiodłem się. Dla jasności nie jestem zwolennikiem nadmiernego "rzucania mięsem", ale uważam użycie mocnego języka za w pełni akceptowalne w pewnych ramach. Rozmowa w barze po koncercie rockowym, która potem ukazuje się na portalu o tematyce związanej z tematyką ogólnie grzebiącą w muzyce alternatywnej (słyszał ktoś hasło "sex, drugs&rock'n'roll"?)do tych ram pasuje idealnie. A, że nie są to ramy, którymi można chwalić się na lewo i prawo? Cóż, przynajmniej są prawdziwe i namacalne, w przeciwności do wyobrażenia, że słowa pokroju: "pupcia", "siusiak", czy "kobieta lekkich obyczajów" padają na polskich i nie tylko ulicach częściej niż ich wulgarne odpowiedniki. Na koniec przykład nieakceptowalnego użycia przekleństw z najlepszego serialu piętnującego hipokryzje kulturowe z tak często stawianego nam za wzór Ju ES End Ej

piątek, 13 listopada 2009

Walking on the moon

Anonimowy | 03:05
Nienawidzę Warszawy. W zasadzie ostatnimi czasy topnieje też moja sympatia dla Wrocławia. Powód jest bardzo prosty. Za dużo się w obu z tych miast dzieje "iwentów", w których bym chciał uczestniczyć. Wrocław nie dość, że na drugim końcu świata, to jeszcze ma Firleja, klub, który organizuje najciekawsze i najbardziej warte uczestnictwa koncerty w Polsce. Warszawa, no cóż poza tym, że faktycznie tyle tam się dzieje, to też jej po prostu nie lubię. Ostatnio, bo we wtorek w warszawskiej Proximie grało ISIS. Nie, nie ta przypominająca urodą zwierze pociągowe naturalizowana Polka (swoją drogą jak nisko trzeba upaść żeby wysyłać naturalizowaną reprezentantkę na Eurowizję. Piłka nożna to jedno, ale coś takiego?)wydająca z siebie dźwięki pod pseudonimem isis gee. To ISIS:


Powiedzieć, że twórczość amerykanów wielbię, to nic nie powiedzieć. Nie mogę co prawda powiedzieć, że jestem w stosunku do nich bezkrytyczny, bo ciągle uważam, że ich ostatnie dzieło, "Wavering radiant" jest raczej przeciętne, ale bezkrytyczność nie musi przecież być wyznacznikiem uwielbienia, prawda? To już drugi raz jak miałem okazję zobaczyć ich na żywo. Po raz pierwszy miałem tą niewątpliwą przyjemność właśnie we wspomnianym wcześniej Firleju. Tamten koncert jest w pierwszej trójce najwspanialszych na jakich byłem, a parę zespołów, w paru miejscach już widziałem. Jaki był ten? Oczywistą sprawą jest, że przed daniem głównym organizatorzy zwykle rzucają na pożarcie przystawki. W Proximie przed ISIS wystąpił projekt wokalisty gwiazdy wieczoru Mammifer, oraz Dalek. Porównując ten koncert ISIS z poprzednim nie mogę się oprzeć wrażeniu pewnej prawidłowości. Zarówno wtedy, jak i teraz otwierały "zespoły" bo trudno, didżeja i MC Dalek-a nazwać zespołem, o podobnej charakterystyce. "Wedy" był to opierający swój przekaz na wydzierającym się do skąpego akompaniamentu słusznych rozmiarów afro Amerykaninie Oxbow, teraz mieliśmy jeszcze bardziej niezrozumiałego i pulchnego Dalek-a z DJ-em za plecami. "Wtedy" po Oxbow ścianę dźwięku pretendentującą do najgłośniejszej rzeczy jaką słyszałem stawiali szaleni Azjaci z Borris, teraz zajął się tym sam Pan Turner ze swoim Mammifer. Co do samych występów. Solowy projekt Aarona, opierający się na perkusji, gitarze i instrumencie klawiszowym wywołał we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony malowane przez nich muzyczne pejzaże prezentowały jakość ponad przyzwoitą, a z drugiej oddając się ich kontemplacji dało się zauważyć w niektórych momentach brak pomysłu na to jak machać dalej pędzlem, co owocowało dłużyznami. Dalek wywołał u mnie odczucia zdecydowanie jednoznaczne. Przyznaje się bez bicia i przypalania rozżarzonym żelazem, że nie miałem go okazji wcześniej słyszeć. O jego twórczości naczytałem się tyle ciekawych rzeczy(co prawda z informacji prasowych), że bardzo czekałem na jego występ. niebanalne teksty i intrygujące podkłady brzmiały obiecująco. I bardzo tego pożałowałem. Niby świetne teksty, były zupełnie nie słyszalne, bo oprócz "faków" i głosek plozywnych nie dało się nic z tego co z ust wydobywał Dalek wyłapać. Jakby tego było mało, zajmujący się podkładami DJ postawił sobie chyba za punkt honoru sprawdzić basy w nagłośnieniu. Rozkręcił je tak bardzo, że nie tylko nie dało się słyszeć reszty podkładu, ale wywracały jeszcze kolejność organów w przewodzie pokarmowym. Godzinę występu Dalek-a przeżywałem fizyczny i psychiczny ból. Na szczęście to co nastąpiło później zrekompensowało mi czekanie. Nie mam zwyczaju podawania setlisty, więc i tym razem tego nie zrobię. Sam koncert był FENOMENALNY. Energii, którą emituje ISIS na żywo starczyłoby do oświetlenia Polski na najbliższe 14 lat. Tej muzyki, nawet delektując się nią z płyty w domowym zaciszu się nie słucha, tylko chłonie. To zaś co robi odbierana na żywo jest nie do opisania. Jeśli miałbym się tego jednak podjąć, to mimo, jak nieskromnie sądzę, dość znacznego zasobu słownictwa i niezgorszej umiejętności się nim posługiwania, najbliżej chyba stanu emocjonalnego jaki powoduje byłoby krótkie: "O Kurwa!!". Co prawda występ ucierpiał trochę na tym, że zbyt dużo było kompozycji z ostatniej płyty, ale nie można mieć zawsze wszystkiego. Koncert w Firleju był lepszy, więc wszyscy, którzy się zachwycają występem w Proximie, a nie byli ostatnim razem, kiedy Amerykanie gościli we Wrocławiu mogą sobie spokojnie pluć w brodę aż poczują wilgoć w butach. Na nim było wszystko.

sobota, 31 października 2009

We die before we start to live

Anonimowy | 22:28
Z zamiarem tego wpisu noszę się od początku sierpnia. Naszło mnie w drodze do Danii, kiedy mój odtwarzacz mp3 dotarł do ostatniego na albumie Verses of Steel utworu "Blues Beatdown". Nie chodzi nawet o to, że jest to jeden za najlepszych utworów na tym albumie, że nawet kiedy jego autor żył, w momencie mijania 5 minuty i 14 sekundy jego trwania słuchacz dostawał dreszczy. Zupełnym zbiegiem okoliczności jest, że piszę o tym teraz, w czasie który w dominującej w naszym pięknym kraju kulturze chrześcijańskiej, wiąże się nieodzownie ze zmarłymi. Bardziej wpłynął na "powrót do tematu" ten filmik z youtuba:


Na to co mnie poruszyło trzeba zaczekać do 4:09. To właśnie wtedy Acid Drinnkers oddają hołd swojemu zmarłemu koledze. Nie tylko obecni członkowie, ale i jego poprzednicy przy drugim wiośle w Kwasożłopach. Robią to w najlepszy z możliwych sposobów. Grając najbardziej chyba rozpoznawalny ułamek utworu, który stał się epitafium Olka. O wiele za wczesnym epitafium. Nie mogę powiedzieć, że znałem Aleksandra Mendyka, bo to nieprawda. Kilkukrotnie mijałem go w okolicach scen różnych koncertów, kilkukrotnie widziałem na koncertowych scenach. Z całym szacunkiem, dla pozostałych panów, którzy przewinęli się przez drugie wiosło w Acid Drinkers był jedyną osobą, której nie tylko udało się dotrzymać kroku legendzie Litzy, ale nawet stworzyć własną. I jedyną obcą mi praktycznie osobą, której śmierć odcisnęła na mnie takie piętno. Kto miał jakąś styczność z Olkiem, i nie miał łez w oczach w momencie kiedy Popcorn kłaniał się plakatowi swojego zmarłego kolegi na scenie Hali Ludowej przy pustej scenie i puszczonym z taśmy "Blues beatdown" we Wrocławiu, podczas jedynego koncertu reaktywowanego Illusion ten może śmiało rozpocząć porastanie mchem, bo musi być z kamienia. Rozmawiać z Olkiem miałem w zasadzie okazję raz, przy okazji tego wywiadu. Potem co prawda Demolka, przy okazji ich trasy z Acids oferował mi pomoc przy zorganizowaniu rozmowy, ale odmówiłem stwierdzając, że będę miał jeszcze masę okazji. Miesiąc później Olek już nie żył. Początkowo nie chciało mi się wierzyć. Tak naprawdę dotarło to do mnie, kiedy poproszono mnie o napisanie kilku słów na moje ulubione forum odnośnie tej tragedii. Napisałem wtedy:

Wulkan energii, który wybuchał za każdym razem kiedy stawał na scenie przed swoimi słuchaczami.

Wulkan, który bezpowrotnie zgasł 30 listopada 2008 roku

O wiele za wcześnie

Spokojnie ucichł, po prostu zasnął i już niestety nigdy się nie obudzi.

Jakaś potworna siła pozbawiła go życia, które tak bardzo kochał

Pamiętamy o Tobie Olass

Nigdy nie zapomnimy

Pisząc to wiedziałem, że żadne słowa nie oddadzą uczucia straty, które wtedy tak wielu ogarnęło. Niby skoro go nie znałem to, skąd wiem że kochał życie? To co robił, kiedy stawał na scenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Ponadto, jak już wspomniałem miałem okazję z Nim raz rozmawiać. W trakcie samego wywiadu nie zachowywał się jakoś nadzwyczajnie, to co mnie zdziwiło to jego zachowanie po tym jak zgasiłem dyktafon. Większość muzyków, nie wszyscy ale większość, zwłaszcza uznanych po zobaczeniu zgaszonego dyktafonu ucieka gdzie pieprz rośnie pod byle pozorem. Ale nie Alek. Siedzieliśmy wtedy w jego samochodzie za sceną w Węgorzewie ponad 40 minut i rozmawialiśmy o różnych różnościach. Tryskał życiem, szczęściem, energią. Kiedy zauważył, że się zagadaliśmy przeprosił i pobiegł dalej pracować przy obsłudze technicznej festiwalu, bo właśnie w takim charakterze był wtedy na mazurach. Wielka szkoda, że nie dotrwał do tegorocznej edycji, gdzie Acids świętowali swoje dwudziestolecie. Wiem, że dziennie gasną tysiące ludzkich istniej i rozwodzenie się nad tylko jednym z nich przez radykalnie myślących może zostać uznane za niestosowne. Ale oni są dla mnie anonimowi, a Olo nie. Do tego stopnia, że uważam, że jeśli istnieje "życie po" to właśnie po to żeby ludzie pokroju Alka nie byli przez wszechświat tak potwornie ograniczani, do tak krótkiego istnienia. Madame and Monsuiares, Monsuiar Olo:


sobota, 26 września 2009

Anonimowy | 16:08
Znowu się trochę zaganiałem. Póki się "nieodganiam" wywiad z Tephrą w oryginale Miłego ridowania

poniedziałek, 21 września 2009

Ich find dich sheisse

Anonimowy | 02:04
Pojawił się w necie świeżutki kawałek Rammstein i teledysk do niego. Do obejrzenia TU.Oczywiście jak napiszę, że w myśl obowiązujących kanonów moralnych nie powinny go oglądać osoby niepełnoletnie, tylko podwyższę liczbę osób, które zechcą ten teledysk zobaczyć. Jeśli dodam, że na dobrą sprawę można by go zaliczyć go gatunku porno, liczba wejść powinna sięgnąć zenitu. I tylko szkoda, że oprócz tego nie ma właściwie o czym w odniesieniu do tego singla pisać. Sama piosenka jest marna, a i to nie oddaje w pełni jej "gniotowatości". Sam teledysk też nie zrobi zapewne furory poza kręgami onanistów. Jeśli "German Pussy" jest reprezentatywna dla całości nowego materiału Rammstein to Niemcy wymyślili genialną zagrywkę na zapewnienie sprzedaży swojego albumu. Odważne sceny seksu, które można zobaczyć w teledysku zapewne rozpętają burzę w mediach i zapewnią doskonałą promocję albumowi, a wielu kupi ich nowe wydawnictwo nawet go nie słuchając. Na prawdę genialne, zważywszy że jeśli w tym przypadku przy sprzedaży polegać by mieli oni na samej muzyce, następca "Rosenrot" nie opuściłby zapewne najbliższego otoczenia muzyków.Shade

niedziela, 20 września 2009

Violent revolution

Anonimowy | 23:10
Zdarza się, że zespoły muzyczne krzywdzą swoją muzykę. Są na to różne sposoby:oddanie materiału w ręce nieodpowiedniego producenta, ulegnięcie naciskom wytwórni płytowej, pozwolenie Piotrowi Roguckiemu na pisanie tekstów do swojej muzyki, wybranie na wokal Mandarynę i wiele innych. Ja chciałem skupić się na dwóch albumach, których kompozytorzy wyrządzili krzywdę wydając je pod szyldami swoich kultowych formacji mających armię "betonowych" fanów. Mowa tu o niemieckim Kreatorze i amerykanerskim Megadeth.

darmowy hosting obrazków


Zacznę od albumu Endorama.Kreator to niemiecka legenda bezkompromisowego thrash-u, na wypadek jakbyście nigdy na nich nie trafili to zazwyczaj brzmią mniej więcej tak:



Na albumie, o którym mowa zazwyczaj drapieżne i ostre jak pazury partie gitarowe zostały znacznie przypiłowane i upiększone elektroniką pokroju sampli i keybordów. Wokal nie był już w każdej kompozycji przepełnionym gniewem krzykiem, a perkusja nie pędziła w zawrotnym tempie. Wszystko to brzmiało nawet bardziej niż przyzwoicie.


Niestety nie brzmiało już jak Kreator, którego fani znali z takich albumów jak "Pleasure to kill" czy "Coma of souls". To prawda, że "Endorama" bardziej pasowałaby do dyskografii, również niemieckiego, Crematory ale czy to od razu powód żeby tę partię, jakby nie było, znakomitej muzyki piętnować tylko z tego powodu? Głowa niemieckiego giganta thrash-u, Miland "Mille" Petrozza, przyznał w jednym z wywiadów, że popełnił błąd wydając muzykę wypełniającą "Endoramę" pod szyldem Kreator. Powiedział też, że album ten miałby o wiele lepsze przyjęcie i uznanie, na które zasłużył, gdyby wydał go chociażby jako projekt solowy, bo przecież "Pandemonium", "Everlasting flame" czy "Chosen few", które znajdują się na "Endoramie" to dobre utwory, a jedynym ich grzechem jest to, że nie pasują do reszty dorobku Niemców. I tak kawał przyzwoitej muzyki odszedł w zapomnienie, bo tworzący go muzycy postanowili zaskoczyć wszystkich czymś zupełnie "nie w ich stylu"

darmowy hosting obrazków

Kolejnym przykładem jest "Risk". Dave "całe życie żyje w cieniu Metallicy" Mustaine co prawda nie pudrował swojej muzyki samplami i keybordami, ale pozwolił sobie na wygładzenie produkcji, zwykle agresywnej i drapieżnej. Co tu dużo pisać, niech za streszczenie mogącego mieć kilka stron wywodu posłużę się cytatem z mojego kolegi Limaka, który po usłyszeniu tego materiału zapytał, co to jest?. Odpowiedziałem, że Megadeth a on zdziwiony odparł:"A ja myślałem, że jakieś Bon Jovi". No tak, mam świadomość tego, że nie jest to najlepsza rekomendacja dla albumu, nie od dziś wiadomo, że John i spółka to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem jednak jest inaczej. Słowo daję, że gdyby Bon Jovi nagrał "Risk" wybrałbym się nawet na jego koncert żeby posłuchać tych utworów na żywo. Nie ma tu co prawda tego pazura i szczypty szaleństwa cechujących pozostałe wydawnictwa ekipy zakompleksionego Dave-a, ale smykałka do komponowania dobrych, metalowych piosenek pozostała, a w połączeniu z nietypową dla Megadeth produkcją dają naprawdę ciekawy i godny poznania efekt. Dość powiedzieć, że jak zdradził w jednym z wywiadów, Dave doszedł po latach do takiego samego wniosku jak Her Petroza. Szkoda, że obaj doszli do tego tak późno

Epilog

W zasadzie miało być o dwóch tylko płytach ale jest jeszcze jedna, którą to ja osobiście skrzywdziłem, w zasadzie nawet dwie. Pierwsza to "Crack the sky" genialnego zespołu Mastodon, a druga to "Wavering Radiant" Isis. Co do Mastodon już po paru przesłuchaniach zmieniłem zdanie i w zasadzie powinienem się był wycofać z tego co wtedy pisałem. Ba, powinienem był to odszczekać bijąc się w pierś i klęcząc na grochu, ale jakoś nigdy nie było czasu. Co zaś się tyczy "Wavering Radiant" tak znacząco zdania nie zmieniłem, bo choć podoba mi się już bardziej niż przy początkowym z tym albumem obcowaniu, to ciągle uważam że Isis stać na więcej i nie potrafię odfiltrować muzyki od szyldu. Po co więc piszę ten epilog? Po pierwsze po to żeby oczyścić sumienie z pochopnej oceny "Crack the sky", a po drugie żeby zaapelować do wszystkich w tym i do siebie samego. Parafrazując znane przysłowie: Nie oceniajmy albumu po okładce...

sobota, 19 września 2009

Anonimowy | 02:50

Szkoda, że nie ma do tego porządnego teledysku...

piątek, 18 września 2009

Od przybytku głowa nie boli?

Anonimowy | 22:20
Skończyłem wczoraj oglądać "Cudowne lata" i napadła mnie nostalgia za beztroskimi licealnymi latami. Za czasami kiedy dostęp do internetu, czy nawet komputera to nie był standard tylko przywilej, na który niewielu mogło sobie pozwolić. Za czasami w końcu kiedy niepodzielnie panowały magnetofony. Czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta coś takiego jak kaseta magnetofonowa? Ja mam ich w piwnicy cały, wielki karton i nie za bardzo mam co z nimi zrobić oprócz spoglądania na nie z lekkim uśmiechem politowania i nostalgii właśnie.

Czasami autentycznie tęskno mi do czasów, kiedy dostęp do każdej, nawet najbardziej wyuzdanej muzycznej zachcianki, nie był o dwa kliknięcia myszą od realizacji. Ciągle gdzieś w głębi tkwi we mnie tęsknota za tym pięknym uczuciem kiedy udało się nagrać z radia utwór, na który się dłuższy czas polowało. I za tym kiedy biegło się przez pół domu słysząc pierwsze takty swojej upragnionej piosenki, tylko po to żeby wpaść do pomieszczenia z magnetofonem za późno. Jakim świętem w tych czasach był dla mnie i moich kolegów z klasy coroczny wypad do teatru w Krakowie. Uwielbialiśmy obcować ze sztuką. Z zapałem godnym lepszej sprawy wpadaliśmy jak opętani do tamtejszych sklepów muzycznych żeby znaleźć sobie jakieś trofeum z wycieczki, jakiś skarb z którym będziemy mogli wrócić do domu aby się tam nim do upadłego rozkoszować. Jakąś oryginalną kasetę. Tak, niestety w mojej rodzinnej mieścinie, która teraz wyrosła na powiat nie było gdzie kupić oryginalnej kasety. To znaczy może nie tak, że nie było żadnych kaset oryginalnych, ale cóż, te które były nadawały się poziomem artystycznym wykonawców do nagrywania na nich kawałków z radia. Tęskno mi zwyczajnie do czasów kiedy muzykę się szanowało.

Teraz radia już nie słucham o ile nie natknę się na nie brzęczące nad uchem w jakimś molochu hipermarkecianym, czy galerianym. Nie muszę i generalnie nie mam ochoty siedzieć po nocy przy radiu żeby posłuchać wartościowej muzyki, bo przecież tych dźwięków, którymi obijają ludzi stacje na trzy litery z własnej, nieprzymuszonej woli słuchać naprawdę trudno. Kolekcja moich płyt ciągnie puchnie raz bardziej, raz mniej i nic nie zapowiada żeby miała przestać. Co więcej, gdyby pozwoliły mi na to środki finansowe prawdopodobnie trudno by się było po zamieszkiwanych przeze mnie miejscach poruszać przez lawinę kompaktów. Na szczęście jestem na tyle biedny, że w najbliższym czasie osoby ze mną mieszkające mogą spać bez obaw bycia pogrzebanymi pod stertą cedeków. Ale mimo tego kolekcję mam całkiem pokaźną. Mam tyle muzyki, że bez bicia się przyznam, nie wszystko co mam nawet słyszałem. Nie mam zwyczajnie kiedy i to mimo, że praktycznie cały czas coś w eterze mi gra. Bywają momenty, że mam ochotę posłuchać jakiegoś starocia, czegoś co mając jeszcze na kasecie zdarłem aż nie dało się tego słuchać, ale się powstrzymuję. Bierze nade mną górę myśl, że tyle jeszcze mam do przesłuchania, i że na każdym albumie, który gdzieś tam już przebiera zapisanymi kodem zero jedynkowym bajtami żeby go przesłuchać, może być kolejny wielki utwór, coś co zdetronizuje "Stones From The Sky". Zostawiam więc tę cześć mnie, która wyznaje zasady Inżyniera Mamonia i wyruszam w kolejną ekscytującą podróż w nieznane.Często jednak z żalem

niedziela, 6 września 2009

"Wszystko chuj"

Anonimowy | 14:43
Na rok 2009 zaplanowałem piękne wakacje. W końcu miałem owiedzić Opener z wspaniałym, reaktywowanym Faith No More i porywającym Prodigy, Węgorzewo z Acid Drinkers, Hunterfest z Machine head i Tiamat, po wielu latach przerwy w końcu znowu Woodstock, po drodze może jeszcze Fama w Iławie i Mech days w Kołobrzegu. Na zakończenie wakacji, bo już nie lata, miał być Ino Rock Festiwal, zamieniony w ostatnim miesiacu na Cover Festiwal w Płocku, bo nie codziennie przyjeżdża do Polski moja młodzieńcza fascynacja- Blind Guardian. Tak miało być w teorii. Oczywiście życie bezdusznie jak skarbówka zweryfikowało moje plany. Na Opener i Woodstock nie pojechałem bo szukając na nie środków w swoim chudym portfelu znalazłem tylko pajęczyny. Na Huntefeście nie pojawiło się ani Machine Head ani Tiamat, bo organizator imprezy w swoim budrzecie również nie zastał spodziewnych tam pieniędzy. Połowę sierpnia spędziłem na przymusowym zwiedzaniu Kanady Eropy a moje wrześniowe plany zburzyła siostra cioteczna, która zdecydowała się w czasie Cover Festiwalu, chyba z braku lepszego zajęcia zmienić stan cywilny. Wszystkiego najlepszego. Nie zawiodło tylko, jak co roku, Węgorzewo, ale jakbym się miał czepiac to pogoda mogłaby być o wiele lepsza. Po raz kolejny okazało się, że najlepszym sposobem na zrujnowanie sobie wolnego czasu jest dokładne go zaplanowanie. Tak, planowanie, przygotowanie, wielkie oczekiwania, powoli już rosnąca radość, jeszcze nieśmiałe, ale już nieuniknione wyobrażanie sobie siebie w obranym za cel podróży miejscu...A potem w te piękne, nie tak znowu nierealne marzenia z buciorami wchodzi rzeczywistość. Ledwo zipiąca, ale ciągla bezduszna gospodarka rzucając się w agonii na ślepo uderza na lewo i prawo próbując pociągnać za sobą jak najwięcej ofiar.
Na szczęście zbliża się już jesień, a wraz z nią sezon klubowy. Nie ma się co czarować wolę koncerty klubowe, bo atmosfera na nich jest nieporównywalnie lepsza niż pod otwartym niebem. Mniej przypadkowych ludzi, bliższy kontakt z zespołem, no i nie ma komarów. Już teraz na horyzoncie pojawiło się parę smakołyków, których bardzo chciałbym na żywo doświadczyć. Jednak jeśli mnie spytacie, to przezornie odpowiem, że nie mam na jesień żadnych planów...

Wszyscy artyści to prostytutki

Anonimowy | 01:03
Mój zacny kolega Adam, z którym to razem rozpoczynaliśmy przygodę z BlOgAsKAmi (polecam odwiedzanie)przesłał mi dzisiaj najnowszy singiel z nadchodzącego wielkimi krokami albumu zespołu Kult. Jakby ktoś jeszcze nie miał okazji to proszę. Dla kolegi Adama Kult to zespół numero uno, który miejsce drugie w jego klasyfikacji zostawił daleko w tyle, jak powiedzmy hiszpańska liga piłkarska naszą rodzimą ekstraklasę. Jeśli chodzi o mnie, cóż tu sprawa już nie jest taka łatwa. Co więcej, w zasadzie to wielu osobom się teraz narażę bo moje poglądy na twórczość Kazika i spółki są raczej kontrowersyjne. Otóż, nie mogę powiedzieć, że Kultu nie lubię, co to, to nie. Tyle tylko, że jego niekwestionowana popularność działa mi trochę na nerwy. Bo przecież w muzyce chodzi, może trochę teraz wysuwam daleko idące wnioski, o muzykę. Tak? O to żeby dźwięki, które wytwarzają muzykanci w jakiś sposób na nas, najlepiej pozytywnie, oddziaływały. W sytuacji idealnej oddziaływują w sposób, który pozwala doświadczyć czegoś więcej niż tylko prostej czynności słuchania. Tymczasem muzycu Kultu, jak na moje standardy tworzą muzykę średniawą, mało porywajacą. Znam ich twórczość, może nie chirurgicznie dokładnie, ale dość spore pojęcie o tym co Panowie pocinają mam i nie potrafię przywołać z pamięci jakichś czysto muzycznych momentów z ich zasobu dźwięków, który by mnie mocno poruszył. No dobra, ten riff otwierający "Królową życia" trochę jeży sierść na grzbiecie. Ale poza tym? Coś z niepowtarzalnym nastrojem? Jakaś solówka w trakcie, której ręcę mimowolnie szukają w powietrzu wyimaginowanego gryfu, żeby na nim zatańczyć? Zaznaczam, że chodzi o czysto intstrumentalne doświadczenia. Doskonale wiem, że nawet "Inżynierowie z petrobudowy" wywołują miłe mrowienie jeśli połączyć tę prostą linię akordeonu z tekstem. Cokolwiek? No właśnie. Nie za bardzo jest z czego wybrać. Co sprowadza nas do drugiej rzeczy, która mnie w Kulcie irytuje, a jest nią nie kto inny jak Kazik on sam. Teraz małe sprostowanie zanim polecą w moją stronę gromy i wszystko inne co w zasięgu ręki można znaleźć. Uważam Kaźmirza za jednego z najlepszych tekściarzy w Polszy, bardzo lubię, cenię i szanuję jego teksty. To co mnie irytuje to mnogość projektów, w których Pan Staszewski się udziela. W sumie nawet nie ta mnogość, co fakt, że za każdym razem można bez pudła określić jak "kolejne dziecko" Kazia będzie brzmiało. Albumu solowe, Kult, El Doopa, Buldog, i setki tysięcy innych i wszystkie praktycznie takie same. Jaki jest sens posiadania projektu solowego jeśli nie odbiega on nadto od tego co dłubie się w macierzystej formacji? Nie szukajmy daleko użyjmy przykładu czczonego przeze mnie z uporem godnym lepszej sprawy Neurosis. To jak brzmi kapela na "N" już tu niejednokrotnie demonstrowałem. Teraz zobaczmy jak brzmią projekty solowe Steva Von Till-a, który jest jednym z głównych gardeł i wiosłowych Neurosis.


Zauwarzyliście subtelną różnicę? Teraz porównajmy dwa utwory Pana K. Żeby łatwiej było niech będą oba z motywem niewieścim





Prawda, że oba utwory nie dzieli taka znowu ogromna przepaść? Drugą sprawą, która mnie irytuje odnośnie Kazia, to fakt, że cokolwiek by nie zrobił, wszyscy będą oszyć i aszyć, rozpływając się nad jego geniuszem. Weźmy album "Czterdziesty pierwszy", bardzo słaby album. Tymczasem ogół odbiorców był zadowolony. Pan Staszewski był chwalony za odwagę i innowacyjność. Jakiś czas później czytałem wywiad z Nim, w którym przyznał, że album mu nie wyszedł, ale jako że kiedy pytano go co myśli o "Czterdziestym Pierwszym" chwalił go, to i opinia publiczna podchwyciła ten ton. Kazik może sobie nad Wisłą pozwolić na wszystko, a i tak ludzie "to kupią". Pozbawienie Kultu jego tekstów oznaczałoby dla tego zespołu wykastrowanie. To wychodzace spod pióra Pana Kazia, nadające się doskonale na ognisko, lub ścieżkę dźwiękową do długich "nocnych Polaków rozmów" teksty wypełniają co roku na jesieni kluby w trakcie pomarańczowej trasy. Może to malkontentctwo, ale mam o to do Kultu i Kazika żal. Pomimo tego, że bardzo ich tworczość jako całość lubię, to mimo iż nie zdarzyło mi się jeszcze żeby Pan Staszewski zbytnio rozmowny był na koncercie, to zdają się mi one zawsze niejako "przegadane".

sobota, 5 września 2009

Pierwsze koty za płoty

Anonimowy | 18:19
No i pierwsza notka mojego autorstwa dla bigdistraction. Nic innego niż tłumaczenie mojego wywiadu z Echos of Yul. Od czegoś trzeba jednak zacząć, prawda?
Enjoy

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

This landslide will bury us all

Anonimowy | 22:20
Słyszeliście kiedyś o Neurosis? Pewnie, że tak jeśli tu zaglądacie. Zadawaliście sobi kiedyś pytanie:" No, tak Stones from the sky jest bezapelacyjnie najlepszym utworem jaki kiedykolwiek powstał. Ale czy Neurosis popełniło jeszcze coś, choć odrobinę zbliżającego się do ideału?". Pewnie nie, ale na szczęście jestem ja i niniejszym pozwalam sobie nie tylko uprzedzić to pytanie, ale i odpowiedzieć na nie korzystając z dobrodziejstw nowoczesnej techniki. Oto "Falling unkonw" z albumu "A Sun that never sets"




Dwa filmiki? Tak, bo utwór ten trwa bagatela, ponad 13 minut. Ten klip jak i fenomenalny obraz do "Stones from the sky" pochodzą z dvd "A sun that mever sets". Tak, tak Ci tworzący niepokojące dźwięki amerykanie wydali nie tylko album audio "A sun that never sets", ale także dvd o tym samym tytule. Co na nim jest? Nie tyle nawet to co tygrysy lubią najbardziej, co nawet to czego trygrysy nie śmiały by oczekiwać w najśmielszych snach. Otóż Panowie z Neurosis pozwolili sobie do każdego z 10 utworów na swoim fenomenalnym albumie stworzyć ,jak to się pospolicie mówi, "ryjący beret" teledysk i wszystkie je umieścić na jednym dysku...Tak ,tak. Czasami marzenia się spełniają. Niestety nie jest, a przynajmniej nie było, tak łatwo wejść w jego posiadanie, (zakładajac, że robi się to drogą legalną, do czego gorąco zachęcam) bo niestety półki w przeciętnym sklepie muzycznym nie uginają się od sąsiadujących z koncertami Nelly Furtado kopi arcydzieła amerykanów. Także Panie i Panowie do googla! Bramy do niepokojącego, wykreowanego przez muzycznych szamanów z Neurosis świata są tuż przed Wami. Tylko od Was zależy, czy dacie krok do przodu, pchniecie je i zdecydujecie sie wejśc do środka. Wahanie się jest tu jak najbardziej zrozumiałe. Nie wyruszenie w ta podróż, już nie.

darmowy hosting obrazków

sobota, 15 sierpnia 2009

Ostatnie..

Anonimowy | 12:48
Słowo, zanim wrzuce tu coś z antportalu nastepnym razem napiszę coś "normalnego". Ale póki co:
Lustro-Po drugiej stronie
Enblema-Panaceum

środa, 12 sierpnia 2009

I tak do znudzenia

Anonimowy | 19:28
Kolejne dwa sznurki. Recenzje:
Tri State Corner

Plateau

Czytajcie, póki można. Jak będę miał w końcu czas to może napiszę "coś normalnego". Zrobił bym to dzisiaj, ale nasi grają dzisiaj z przedstawicielami ojczyzny filozofii.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Raz jeszcze odsyłam

Anonimowy | 18:50
Słuchałem debiutanckiej płyty Echoes of Yul. Się nazbierało tych linków...

Go West

Anonimowy | 14:05
Rozpocząłem ekspansję na zachód. Do zakładki tu piszę doszedł link do strony Big Distraciotn gdzie już niedługo ukażą się, mam nadzieję, moje teksty w języku Shakespear-a. Będę to na początku tłumaczenia moich już popełnionych dla antyportal.net wywiadów, a z czasem wariacje po ingielsku już popełnionych recenzji no i oczywiście autonomiczne teksty. Docelowo mam skoncentrować się na promowaniu muzyki z Europy Wschodniej:). Patrzcie Państwo, stałem się ambasadorem. Ale kasy jak nie było...
darmowy hosting obrazków

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Się rozgadałem

Anonimowy | 20:57
Trochę mniej blogaskuje wbrew swoim obietnicom, ale nie próżnuję. Rozmawiałem z Tides From Nebula, i Totentanz. W przygotowaniu pogaducha z Echoes of Yul i recenzja ich debiutu. Jak dobrze, że jest sezon ogórkowy, to mam czas się tak rozgadywać...

czwartek, 30 lipca 2009

Dwa sznurki

Anonimowy | 10:08
Niedawno BYŁEM NA HUNTERFEŚCIE o czym to jeszcze tu gdzieś niedługo napiszę. W październiku z kolei ROZMAWIAŁEM Z ZESPOŁEM NONE. Miłej lektury

piątek, 17 lipca 2009

Węęęęęęęęęęgorzewo

Anonimowy | 18:07
Tak jak obiecałem podlinkowuję relację z Eko Union Of Rock w Węgorzewie
Miłej lektury

czwartek, 16 lipca 2009

Rzecz o cukierkach

Anonimowy | 00:43
W niedzielę, czyli w sumie stosunkowo niedawno wróciłem z mazur. Nie, nie jestem zbyt wielkim miłośnikiem kąpieli w zbiornikach wodnych pełnych odpadów, potu i innych płynów ustrojowych. Co to, to nie. Zawiało mnie aż na mazury, bo właśnie tam odbywał się Eko Union Of Rock Festiwal. Relację jaką z wielkim trudem popełniłem podlinkuję jak tylko się pojawi, tu chciałem napisać o czymś innym. Na konferencji prasowej jak i w różnych wypowiedziach powiązanych z Festiwalem i zapewne dokładnie wyselekcjonowanych przez jego organizatorów głównym atutem Union Of Rock mianowano panującą na festiwalu atmosferę. Mało kto, o ile w ogóle ktoś rozpływał się nad wspaniałymi koncertami, czy też budzącą podziw organizacją. Wszystkim podobała się atmosfera. Podobno z racji nie tak wielkiej ilości osób bardzo łatwo się z wszystkimi na festiwalu poznać i zintegrować. Fakt, tak pole namiotowe jak i podscenie nie porażało nieprzebranym morzem ludzi. A szkoda, bo gdyby ktoś chciał zwrócić uwagę nie tylko na atmosferę, a także na same koncerty, czy chociażby właśnie organizacje i właśnie to chciał obwieszczać wszem i wobec to więcej osób by miało okazję poznać uroki owej mitycznej już atmosfery. Mnie tam ona specjalnie nie porywa, ale jestem w chwili obecnej w stadium Wertersowskim, nazwanym tak przeze mnie od pewnej reklamy cukierków, w której pada fraza "teraz sam jestem dziadkiem". Tak się właśnie czułem przemykając między tabunami nie tyle mniej i bardziej co bardziej i za bardzo zaatakowanych wiatrem festiwalowiczów. Nie, nie patrzyłem na nich z pogardą, czy też wyższością. Raczej z zazdrością. Jeszcze kilka lat temu na moim pierwszym Hunterfeście byłem w wąskiej grupie. która bawiła się na prawie każdym koncercie. Byliśmy z moimi kumplami pierwszymi, którzy lądowali pod sceną i ostatnimi, którzy z pod niej się wyczołgiwali. Jeśli w trakcie koncertu pod sceną był kocioł składający się z powiedzmy 3 osób, to było nas tam co najmniej dwóch. Taaak. TO były piękne czasy. Teraz jeżdżę na festiwale głównie posłuchać muzyki. Zdrowie już nie pozwala bawić się jak dawniej, a i jakoś kawałek szmaty nad głową nie wystarcza za wystarczające schronienie, tak jak dawniej. Taki jeden zespół nawet napisał chyba zdaje się o tym piosenkę


Dobrze chociaż ze zęby mam jeszcze swoje to te przeklęte cukierki mogę sobie spokojnie wchłaniać

sobota, 4 lipca 2009

Soul ammunition

Anonimowy | 23:31
Muzyka to najdoskonalsza ze sztuk. Dźwiękiem można namalować i powiedzieć o wiele więcej niż jakimkolwiek obrazem, czy też jakimikolwiek słowami. Ba, są nawet takie utwory muzyczne, których nie tyle się słucha, co po prostu chłonie wszystkimi zmysłami, każdym szparem i otworem, którym może on do nas dotrzeć a w interakcji z nimi neurony muszą podołać dziesiątemu stopniowi zasilania. W trakcie ich trwania pojawiają się dźwięki, które jeżą włos na głowie i skórę na ciele. Nie, nie piszę w tej chwili o tworach, z DJ-jem w nazwie, które owszem chłonie się całym ciałem podobnie jak odgłosy towarzyszące pracującemu tartakowi, mimowolnie i z odrazą. Piszę o utworach, które działają jak środki odurzające, nie tyle odcinając, co łagodnie oddalając nas od rzeczywistości i zabierając w swój świat. Takim utworem jest na pewno dla mnie i nie tylko dla mnie "Transmission into your heart" zespołu Houk


Prawda? I jeszcze ten świetny, oddający klimat muzyki teledysk. Obraz ten to urywki z filmu pod tytułem "The Last border - viimeisellä rajalla", w poszukiwaniu którego przekartkowałem kilka stron w googlach, niestety bezskutecznie. Jeżeli ktoś przypadkiem natrafi na ten wpis i będzie miał jakiś dostęp do tego filmu to będę bardziej niż wdzięczny jeśli zostawi mi w KoMEnTkach ścieżkę do niego. A dlaczego mnie tak akurat dziś, akurat teraz naszło na taki wpis po tak długim okresie milczenia? Dostałem na gadu od kumpla (pozdro Cyniu) link do tego klipu z dopiskiem "Jak za starych dobrych czasów. Utwór łezka". I faktycznie aż się prosi o samotną łezkę spływającą po policzku w poszukiwaniu tych starych, dobrych czasów, w których ten teledysk to było dla nas "To zajebiste klimatyczne wideo z jakimś indiańcem". Niestety, jest tak piekielnie gorąco, że wszystkie płyny jakie mój organizm miał na dziś do rozdysponowania zostały już przeznaczone na pocenie.

czwartek, 18 czerwca 2009

Było dokładnie tak jak myślałem.

Anonimowy | 18:55
Znowu mi się zasiadło do filmów, więc:

To nie jest kraj dla starych ludzi




Co mówi filmweb?:Mroczny thriller braci Coen (Ethana i Joela ), rozwijający się w prawdziwy dramat egzystencjalny - na 8 nominacji do Oskara. Pewien myśliwy (Josh Brolin) natrafia niedaleko granicy z Meksykiem na przedziwne znalezisko: paczki heroiny, 2 000 000 dolarów i kilka ciał. Niewiele myśląc, zabiera pieniądze - co sprowadza mu na głowę prawdziwe kłopoty, z szalonym płatnym mordercą (nagrodzony Złotym Globem oskarowy faworyt Javier Bardem) na czele. Zabójca nie będzie miał jednak łatwego zadania - przypadkowy złodziej służył bowiem w wojsku i doskonale potrafi zacierać swe ślady...

Jak to wygląda?:Świetny film. Bracia Coen to już pewna marka i dla samego faktu brania przez nich udziału w projekcie film zwykle wart jest uwagi. Ciekawa fabuła, doskonała narracja i bezbłędny Javier Bardem jako "the ultimate badass". Od pierwszych scen czułem, że to będzie dobry film i się nie zawiodłem. To trzeba zobaczyć

To nie tak jak myślisz kotku



Filmweb mówi:Przystojny i zamożny neurochirurg Filip Morawski (Jan Frycz) postanawia spędzić grzeszny weekend z młodą pielęgniarką Dominiką (Małgorzata Buczkowska). Niestety, te romantyczne plany może pokrzyżować żona – doktorowa Morawska (Katarzyna Figura). Ale dla człowieka, który na co dzień pracuje ze skalpelem w ręce, nie ma przeszkód nie do pokonania. Nawet gdy sprawy stoją na ostrzu noża… Doktor Filip obmyśla więc misterny plan i, pod pretekstem udziału w sympozjum naukowym chirurgów, rezerwuje apartament dla dwojga w sopockim hotelu. Tymczasem, osamotniona żona doktora, Maria, też chciałaby oddać się weekendowemu szaleństwu - najchętniej w ramionach niejakiego Bogusia (Tomasz Kot). Boguś to typ mężczyzny, któremu nie oprze się żadna znudzona mężatka. Ale kochanek marzeń też skrywa pewien wstydliwy sekret. Obie pary przypadkowo wybierają ten sam hotel i na domiar złego, zamieszkują w sąsiadujących pokojach… Ale to jeszcze nie wszyscy uczestnicy szalonego weekendu. Do hotelu przybywa niezbyt rozgarnięty asystent doktora Morawskiego – Jakub Bazyl (Jacek Borusiński), który zostaje wciągnięty w sieć skomplikowanych kłamstw przez oboje małżonków, próbujących ukryć przed sobą nawzajem żywe dowody zdrady. Niewinna ofiara intrygi szybko bierze sprawy w swoje ręce i udowadnia, że w sprawach męsko-damskich uczeń potrafi zadziwiająco szybko przerosnąć mistrza…

Jak to wygląda?: Już spoiler nie zachęcał, i przepowiadał straszną pomyłkę. I faktycznie po trwających 101 minut mękach mogę z czystym sercem odradzić. Durny, nieśmieszny i niezabawny film z jeszcze durniejszym zakończeniem, którego jedynym jasnym punktem jest scena, w której Michał Bajor dostaje przez głowę butelką. Nie żeby jakaś genialna była czy zabawna, ja po prostu delikatnie mówiąc nie darzę sympatią Bajora.

środa, 10 czerwca 2009

Impulse

Anonimowy | 23:02
Zgodnie z obietnicą podlinkowuję dla wszystkich tych, którzy są ciekawi, a nie mogą jej na antyportalu znaleźć (a to niespodzianka) recenzję Ep Blindead.
darmowy hosting obrazków

Miłej lektury

wtorek, 9 czerwca 2009

Oj będzie fest w okolicach Szczytna!

Anonimowy | 11:15
W monotonie moich porannych zajęć wkradł się nowy element. Oprócz obowiązkowych ma się rozumieć zabiegów higienicznych, oraz faszerowania się medykamentami różnej maści, których tak bardzo nie cierpię, a bez których nie mogę funkcjonować, często zdarzającej się prasówki i okazjonalnego śniadania doszło pisanie maila. Adresatem tego maila są odpowiedzialne za promocję i kontakty z mediami osoby organizujące Hunterfest. Oczywiście jeśli natrafię na jakąś wymagającą odpowiedzi korespondencję, odpisuję (zazwyczaj) od razu, ale to zdarza mi się okazjonalnie, co dzień natomiast ślę elektroniczne listy do Szczytna. Dlaczego? Otóż we wczesnej fazie organizacji festiwalu, jak jeszcze nie znane były gwiazdy, ani nawet na dobrą sprawę lokalizacja tego ewentu, skontaktowałem się z managerem Huntera z prośbą o kontakt z osobą odpowiedzialną za organizację tej imprezy. Okazało się, że przynajmniej na tej fazie (teraz nie wiem jak to jest) zajmował się tym właśnie on. Był bardzo zadowolony z możliwości współpracy z antypotalem, a nawet zaproponował patronat nad mającą się niedługo ukazać płytą "Hellwood" zespołu Hunter. Cały w skowronkach, jako że nie spodziewałem się, że do festiwalu los dorzuci mi płytę, wysłałem zapytanie o szczegóły współpracy i... Kilka miesięcy później wciąż nie mogę się na nie doczekać. Płyta dawno już w sklepach, Hunterfest zbliża się coraz większymi krokami, a Szczytno milczy. Skąd taki tytuł wpisu? Od swojego początku festiwal słynął z faktu, że nie zawsze docierają wszystkie zapowiedziane zespoły oraz różnych innych chochlików organizacyjnych. Dodatkowo w tym roku po raz pierwszy odbywać się będzie w nowej lokacji, do której ze Szczytna będzie trzeba jakoś dojechać. Zorganizować będzie też pewnie trzeba kateringi, namiotingi i inne tym podobne "atrakcje" dla przybyłych. Ciekawi mnie, jakie inne i nieprzewidziane "atrakcje" zafundują ponad programowo organizatorzy, skoro osoby odpowiedzialne za organizację, które jeszcze rok temu odpisywały na maile teraz już nawet tego nie robią.

wtorek, 2 czerwca 2009

Przemówili!

Anonimowy | 16:24
Conan O'Brian to od zawsze mój ulubiony prowadzący tak zwanego "talk show". Za zamierzchłych czasów mojej młodości, kiedy jeszcze na stojąco wchodziłem pod stół, specjalnie zostawałem do północy żeby móc obejrzeć jego zaczynający się o 23 czasu środkowo europejskiego program. Teraz po wielu latach Conan awansował i zamiast swojego Late night show, dostał w schedzie po Jay-u Leno, legendzie amerykańskich talk show-ów, The Tonight Show. Prawie już o tym szalonym z pochodzenia Irlandczyku zapomniałem, bo zwyczajnie nie mam gdzie jego programów oglądać, a tu dzisiaj natchnąłem się na taką miłą niespodziankę:


Mój ulubiony prowadzący jak widać był równie podekscytowany co ja. Kawałek dużo traci na jakości dźwięku ( w przeciwieństwie do naszych marnych namiastek tego typu programów zespoły występują w nich na żywo) ale już teraz da się odczuć te "smaczki", które w nim tkwią. Oby reszta materiału, który właśnie powstaje byłą przynajmniej równie udana i interesująca.

Zabezpieczony?

Anonimowy | 15:11
Według ostatnich wiadomości jakie wyczytałem w pewnym czasopiśmie z Rockiem w nazwie z kwietnia, 26 maja powinien mieć swoją premierę debiutancki, solowy krążek Andreasa Kissera znanego pewne niektórym z pewnego brazylijskiego zespołu metalowego. Zapytałem więc wszechwiedzącego google, czy przypadkiem nie ma dla mnie gdzieś chociaż jednego egzemplarza Hubris I&II. Odpowiedział przecząco. Są trzy opcje. Albo data premiery została przeniesiona na inny termin (ale i tak już dawno powinien materiał przeciec, nie przeciekanie do sieci jest passe), albo nikt tak naprawdę nie interesuje się dziełem Kissera (mało prawdopodobne), albo współpracownicy twórcy Hubris I&II zabezpieczyli płytę w sposób uniemożliwiający jej kopiowanie (zupełnie nieprawdopodobne). Tak czy siak przyjdzie jeszcze chyba poczekać na posłuchanie co tam ostatni członek Sepultury w Sepulturze ma sam do powiedzenia o sobie swoimi riffami. Póki co pozostaje oglądanie go jak gra w bad assowych szkłach:]

poniedziałek, 1 czerwca 2009

To musiał być Impulse!

Anonimowy | 21:58
O czym będzie? O dezodorantach dla kobiet, które powoduję że samce chcą je obrzucać zielenią? Nie do końca. W zasadzie to wcale nie. Będzie o nowym ep Gdyńskiego Blindead, o wdzięcznej nazwie, Impulse
darmowy hosting obrazków

Właściwie to mógłbym sobie ten post darować, bo lada godzina, no góra dzień, będę też smarował recenzję tego cudeńka dla antyportal.net, ale w zasadzie to chciałem przy okazji tego postu poruszyć parę spraw nie do końca związanych z samym albumem stricte. Przede wszystkim jak dobrze, że w końcu się w Polsce zaczyna rozwijać muzyka z "post" w przedrostku. Tak wiem, że przecież od dawna już hula w eterze postpunk, ale co tu dużo mówić punk nie jest moim ideałem muzycznego wyrazu i nawet "post" w nazwie średnio go ratuje. To na co naprawdę czekałem, to postrock, postmetal a co za tym idzie i sludge. Tak Panie i Panowie, którzy jakimś cudem zawędrowaliście na mojego blogaska- sludge. Dlaczego właśnie na zagoszczenie w naszym pięknym nadwiślańskim kraju tego gatunku tak długo czekałem? Bo mimo wysoce dyskusyjnej pozytywności tej nazwy ( z angielska jest to "muł" albo "ściek") to właśnie ten rodzaj muzyki jest jednym z tych, dzięki któremu rock'n'roll jeszcze nie umarł. To, nie zawsze, smutni Panowie grający zwykle wolne, zdawać by się monotonne i dołujące kompozycje sprawiają, że ciągle wierzę w to, że w gatunkach około rockowych nie wszystko zostało powiedziane. Złożoność kompozycji, wielowymiarowe, dające się na wiele sposobów interpretować teksty i ten nastrój. Zresztą zobaczcie i posłuchajcie sami. Jedni z największych w tej dziedzinie, niedoścignieni Panowie z Neurosis.



Generalnie "Stones from the sky" to najlepszy utwór muzyczny jaki kiedykolwiek powstał. Nie, nie moim zdaniem najlepszym utwór muzyczny, który kiedykolwiek powstał, nie najlepszy w tym gatunku utwór muzyczny, który kiedykolwiek powstał, tylko po prostu najlepszy utwór muzyczny, który kiedykolwiek powstał. I teraz drodzy Państwo wyobraźcie sobie, że na ziemi naszych ojców nie było jeszcze kilka lat temu komu takiej muzyki grać. Żeby zobaczyć na żywo zespoły łamiące schematy jak Steven Segal kości w swoich filmach, trzeba było czekać aż łaskawie odwiedzi nas ktoś z za wielkiej wody. Nie zdarzało się to zbyt często. Na szczęście od niedawna wszystko zaczyna iść w dobrym kierunku. Za sprawą organizacji Asymmetry, oraz Wrocławskiego Firlejacoraz częściej zaglądają do nas godni uwagi artyści spoza undergroundowego mainstreamu. Pojawia się też coraz więcej zespołów chcących grać tego typu, niekonwencjonalną muzykę. Wspomniany Blindead, świetne Tides From Nebula, czy bardzo dobrze rokująca Proghma-c. Najlepsze jest jednak to, że chłopaki nie siedzą w domach tylko pakują sprzęt do busów i ruszają w trasę. To bardzo dobrze. Jeszcze podajże 2, 3 lata temu na jednym z portali społecznościowych w temacie poświęconym tego typu muzyce spytałem "Czy ktoś zna jakieś tego typu zespoły z Polski?". Odzew był niewielki. Polecono mi ze dwa albumy zespołów grających metal, które akurat im "wyszły" podobne "czegoś na kształt sludge". Trzeba jeszcze dodać, że członkowie tego forum to nie byli jacyś tam laicy, tylko wciąż rozgrzebujący internet w poszukiwaniu nowych dźwięków pasjonaci, z wielką chęcią dzielący się nowymi odkryciami a nie jedynie uzupełniający tematy pokroju "moja ulubiona piosenka x to y bo ma taki ładny refren". W końcu możemy spodziewać się tego typu dźwięków nie tylko raz na parę miesięcy w jednym miejscu w kraju. Teraz każdy wystarczająco zdeterminowany fan dobrej muzyki może przy odrobinie wysiłku dotrzeć na "post" sztukę. Teraz w końcu mamy się wszyscy czym dzielić i w sumie też chwalić bo nasi przedstawiciele tego nurtu nie odstają od swoich kolegów z różnych kierunków róży wiatrów. Ale nie napisałem nic o samym "Impulse". Jakie jest? Bardzo dobre. Już wkrótce więcej szczegółów na www.antyportal.net.

poniedziałek, 23 marca 2009

Isis- Wavering Radiant

Anonimowy | 01:17
Isis-Wavering Radiant
darmowy hosting obrazków


Nowy album Isis poszedł z duchem czasu i nie chcąc w niczym ustępować swoim kolegom po fachu, niewiele myśląc "wyciekł do sieci". Nowych dźwięków, nie do końca wesołego, kwintetu z Bostonu zawsze wypatruję jak podróżujący po pustyni turyści oaz. W ogromie wysuszonego i dusznego morza muzyki Panowie z Isis byli jak powiew świeżego powietrza. Jak orzeźwiająca fala zimnej wody. Niestety z każdym kolejnym albumem zdaje się im zaczynać, brakować pary. Bezbłędne "Oceanic" i "Panopticon" zdają się z każdym przesłuchanym utworem z "Wavering Radiant"poprzeczką zawieszoną tak wysoko, że muzykom z Isis pozostanie już na zawsze tylko tęskne spoglądanie w jej kierunku. Już na poprzedzającym najnowsze dzieło "The Absence of Truth" dało się słyszeć, że Isis mięknie. Pazury, które kiedyś miała ich muzyka zostały na "The Absence..." przycięte, a najnowszym wydawnictwie dodatkowo jeszcze pomalowane. Niby kompozycyjnie nie można tym kawałkom nic zarzucić, niby ciągle będący wokalistą Aaron Turner nie ogranicza się tylko do śpiewu, ale także growluje, niby ciągle jest w pojedynczym utworze więcej niespodziewanych zwrotów i muzycznej maestrii kompozycyjnej, niż taki Szymon Wydra wymyśli ze swoim carpe Diem przez całe życie, ale brakuje tej iskry, tej magii którą miały poprzednie wydawnictwa. Nie ma ( piszę po kilkunastu jego przesłuchaniach) na tym albumie takich momentów jak na poprzednich wydawnictwach, kiedy to nawet nie angażując się w pełni w grającą muzykę, nagle przestawało się robić cokolwiek się robiło i dawało się ponieść muzyce. Ten album jest bardzo dobry, ale jednak te utwory sobie tylko gdzieś tam "lecą" nie zabierając ze sobą niestety słuchacza. Kolejny bardzo dobry album po "Crack the sky" Mastodona, który mimo wszystko rozczarowuje. Za wymagający jestem czy jak?

Filmofilji ciąg dalszy

Anonimowy | 00:53
Jak to zwykle bywa dawno nie pisałem. Ale podobno co się odwlecze to nie uciecze. Zatem


Death Note


Filmweb mówi: Adaptacja popularnej w Japonii i Korei Południowej mangi.
Nastolatek Light Yagami znajduje tajemniczy notatnik - narzędzie boga śmierci. Notatnik ten pozwala na zabicie każdej osoby, której nazwisko zostanie w nim zapisane. Chłopiec postanawia z jego pomocą uczynić świat lepszym. Gdy w niewyjaśnionych okolicznościach zaczynają ginąć przestępcy, sprawą zaczyna się interesować policyjny detektyw.


Jak to wygląda?: Kino azjatyckie lubię bardzo. Niekonwencjonalne pomysły tak w samej fabule jak i jej narracji, to to, co tygrysy powinny lubić najbardziej. Tu niestety kwadratowe nawet jak na Japońskie standardy aktorstwo skutecznie odstrasza, a do rozpuku bawi postać demona, czy co to tam jest, który dokonuje mordów na przestępcach. Jego animacja, jak i sama, przypominająca trafionego gromem muzyka punck rockowego, sylwetka wywołuje uśmiech politowania i przywodzi na myśl rodzimego "sześciennego smoka" z "Wiedźmina". Kto oglądał ten wie, kto nie niech sobie daruje. Nie będę się tu bawił z zagłębianiem w moralne dylematy przedstawione przez twórców filmu, bo są one tak oczywiste jak to, że dwa i dwa to nie siedem. I w zasadzie tyle. Po przemęczeniu się przez całość po raz pierwszy żałowałem, że oglądam japoński oryginał, a nie jego amerykanerskiego remeake'a, bo sam pomysł jakby go dobrze zagrać i zrealizować nawet ciekawym jest. Popatrzcie zresztą sami


poniedziałek, 23 lutego 2009

Ametria- "Nowy dzień"

Anonimowy | 21:19
Linkuję moją recenzję nowego albumu Ametrii, którą popełniłem dla antyportal.net
darmowy hosting obrazków

Miłego czytania

Już jest!!

Anonimowy | 02:39
W końcu jest! Najnowszy album Mastodon" Crack the sky" wyciekł do sieci przed premierą. Typowe. Na razie to tylko promo, ale bądźmy szczerzy lepszy ryż, tfu, rydz niż nic.
darmowy hosting obrazków

W promo brakuje ostatniego utworu, mającego trzynaście minut "Last Baron". Pierwsze wrażenia? Niestety nie powala. Za pierwszy przesłuchaniem "weszło" mi tylko "Divinations" i "Ghost of Karelia" i to tylko dlatego, że słyszałem je już wcześńiej. No, "Ghost.." dodatkowo dlatego, że zaczyna się motywem gitarowym, którego nie powstydziłyby się zespoły z nurtu power metalowego, w którym to bagnie kiedyś gniłem :-). Generalnie to jeśli tak będzie wyglądała wersja finalna to nie będę raczej cały w skowronkach. Ostatnio, znaczy się w okresie Bożonarodzeniowym, w uszy wpadł mi zespół Baroness. Nie bez powodów są porównywani do Mastodona. Oprócz brodatego wokalisty oba zespoły łączy podobne brzmienie i podejście do kompozycjio, z tym że do "Crack the sky" Baroness byli, jeśli chodzi o moc muzyki, dużą ciężarówką, która przy kontakcie kładła na glebę a Mastodon ogromnym tirem, lub nawet walcem, który nie tylko dosadnie przytulał do mateczki ziemi, ale dodatkowo w nią bezlitośnie wgniatał. Miałem po cichu nadzieję, że z czasem Baroness nabierze w ciężarze gitar masy podobnej do Mastodona, ale póki co niestety z najnowsza płyta "Crack the sky", a raczej jej promo udowadnia, że zmiany idą w odwrotnym kierunku. Zobaczymy czy Baroness, którzy o jakiejkolwiek nowej płycie na razie niestety milczą, podkręcą jeszcze przestery i zwiększą częstotliwość z jaką poszarpują struny. Choćby dla draki.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Filmofilia

Anonimowy | 03:31
Nastał czas wielkich porządków na moim dysku twardym. Przychodzi taki czas w życiu każdego użytkownika peceta, bez względu na to jak obszerny ma się dysk twardy, bo coś takiego jak dysk twardy, który wystarczy nie istnieje, że miejsce na nim się kończy. Wtedy nie pozostaje nam nic innego jak chłodne kalkulowanie co można wypalić( po co mi 7 giga zdjęć na dysku, przecież i tak ich nie oglądam), wyrzucić( po co mi tyle zabawnych obrazków, przecież i tak ich nie oglądam)a co zostawić(co jest do cholery w windowsie xp, że mi zapchał prawie w całości 9 gigową partycję?). I właśnie w związku z tym zdecydowałem się dokonać ostrej selekcji na mojej 120 gigowej partycji z filmami, a co za tym idzie będę musiał te wszystkie filmy obejrzeć, a jak już muszę się męczyć co czemu by w paru słowach swoimi refleksjami się nie podzielić prawda? No! To zaczynamy. Nie będę co prawda stosował kolejność alfabetyczna, tylko czysto widzimisiowska dlatego nie dziw się zbłąkany czytelniku temu zastanemu tu chaosowi bo „w tym szaleństwie jest metoda” Nie przeraźcie się też niektórymi tytułami. Sam jestem dość często zaskoczony rzeczami jakie znajduje na swoim dysku twardym

Hidalgo


Filmweb mówi: Film oparty na prawdziwej historii. Akcja dzieje się w 1890 roku. Kurier Pony Express, Frank Hopkins jedzie do Arabii Saudyjskiej by wystawić swojego konia Hidalgo w śmiertelnie niebezpiecznym wyścigu o ogromną nagrodę.


Jak to wygląda?: Generalnie fabułę można streścić słowami „film o kolesiu jadącym na koniu przez pustynię” i odda to w znacznym stopniu to co dzieje się na ekranie. Jest co prawda konflikt wewnętrzny głównego bohatera, który podobnie jak jego koń nie jest czystej krwi, jako potomek amerykańskiego żołnierza i Indianki. Bohater grany przez Vigo Mortensena boryka się z problemem kim tak naprawdę jest, ale jest on tak wyraźnie naszkicowany, że gdyby nie to, że napotkani przez głównego bohatera ludzie nie wypomnieli mu tego w twarz to trudno by ten wątek było zauważyć. Dodatkowo wspomniany koń robi najlepsze wrażenie z aktorów tak pod względem „grania” jak i, co łatwiej zrozumieć, wcielania się w postać. W tym wszystkim dziwne jest to, że mimo tego wszystkiego film się nie dłuży i jakoś tak szybko i bez większych męczarni mija. Reasumując oglądanie filmu nie boli, ale z generalnie lepiej chyba sobie obejrzeć coś pozostającego w pamięci dłużej niż okres życia muchy.


Holiday


Filmweb mówi: Iris (Kate Winslet) jest zakochana w mężczyźnie, który właśnie ma poślubić inną. Żyjąca po drugiej stronie kuli ziemskiej, Amanda (Cameron Diaz), dowiaduje się, że człowiek, z którym mieszka był jej niewierny. Dwie kobiety, które nigdy się nie spotkały i mieszkają w odległości ponad 4 000 kilometrów, spotykają się w sieci, na stronie pomagającej aranżować zamianę domów i pod wpływem impulsu wymieniają się miejscami zamieszkania na okres świąt. Iris wprowadza się do domu Amandy w słonecznym Los Angeles, a Amanda przyjeżdża na pokrytą śniegiem angielską wieś. Wkrótce po przybyciu na miejsce przeznaczenia, obie kobiety odnajdują to, czego najmniej się spodziewały: romans. Amanda jest oczarowana przystojnym bratem Iris, Grahamem (Jude Law), natomiast Iris, wiedziona inspiracją legendarnego hollywoodzkiego scenarzysty Arthura (Eli Wallach), leczy swoje złamane serce spotykając się z kompozytorem muzyki filmowej, Milesem (Jack Black).


Jak to wygląda?: Czego można spodziewać się po komedii romantycznej? No właśnie. Ale człon „komedia” chyba zobowiązuje do choć odrobiny humoru? Osobiście moje kąciki ust ani razu nie powędrowały w kierunku uszu. A i prawie przysnąłem. Film absolutnie nijaki. Jedyny pozytyw to ciekawy pomysł na ,niekoniecznie wakacyjną, przygodę polegającą na oddaniu zupełnie obcej osobie swojego domu i otrzymaniu w zamian domu tej osoby. Szczególnie biorąc pod uwagę „ciekawe czasy” w jakich przyszło nam żyć


Shaggy the dog


Filmweb mówi: Dave jest prawnikiem, który szybko rozwija swoje życie zawodowe. Nie ma jednak nic za darmo. I tak jest on blisko znacznego awansu ale coraz bardziej oddala się od swojej rodziny. Wtedy z jego życiu pojawia się pewien pies z Tybetu, który strasznie namiesza w jego dotychczasowym życiu. A wszystko za sprawą jednego, niewinnego ugryzienia, które spowodowało zmiany w organizmie Dave’a. Znaczne zmiany. Po ugryzieniu szanowany prawnik zaczyna się zachowywać jak pies, a czasami nawet się w niego zmienia. Można powiedzieć, że Dave stał się psołakiem


Jak to wygląda?: Rozumiem, że to kino familijne, ale nasuwa się jedno pytanie: Dlaczego?.


Lilo i Stich


Filmweb mówi: Lilo, mała dziewczynka mieszka na Hawajach. Wychowuje ją starsza siostra. Robi wszystko, aby opieka społeczna nie zabrała małej do domu dziecka. W tym samym czasie z odległej galaktyki ucieka Stich - przedziwna istota, która w swej podświadomości ma wszczepioną potrzebę niszczenia. Po wylądowaniu na Ziemi zostaje on przygarnięty przez Lilo. Chroni Sticha przed wysłannikami jego plany, którzy mają za zadanie jego unicestwienie. Mała postanawia stworzyć swoją własną, małą rodzinę...


Jak to wygląda?: Trochę chyba powoli filmowcy zaczynają przesadzać z ilością produkowanych filmów animowanych. Rynek kreskówek się przesyca coraz częściej różnią się tylko stworem postawionym obsadzonym w roli głównego bohatera. A szkoda. Film oprócz faktu bycia kolorową kreskówką- bezbarwny.



Na razie tyle. C.N.D.(Czas na drinka)

Good evening

Anonimowy | 03:27
Wypadałoby się przedstawić, ale po co? Kogo obchodzi kim jestem i czy na śniadanie jadam kefir czy kaszankę. Ważna jest zawartość tekstowa tego "blogaska". Niech więc mówi sama za siebie. Jedziemy

KOSIŁAPKI © 2015. All Rights Reserved | Powered by-Blogger

Distributed By-Blogspot Templates | Designed by-Windroidclub