piątek, 27 listopada 2009

Gdzie się podziały tamte prywatki?

Anonimowy | 01:44
Nie dalej jak w sumie już przedwczoraj byłem w mojej "ukochanej" Warszawie na koncercie Alice in Chains. Jak było?


Może obraz nie powala, ale ocupinkę czuć atmosferę tego wspaniałego wieczoru. Nad samym koncertem się rozpływać nie będę, bo już wiele osób to zrobiło, a ja w większości się z nimi zgadzam, że było fenomenalnie. Polecam relację Cioci samo Dró, gdzie zaspokojone zostaną elementarne potrzeby osób czytajacych relacje z koncertów. Znajdziecie tam: zdjęcia, filmiki, prawie kronikarską dokładność relacjonowania, setlistę i próbę uchwycenia esencji wydarzenia słowami. Próba z góry skazana na porażkę, bo żadna tęga głowa nie jest w stanie za pomocą paru umownych znaczków przekazać ogromu emocji, które towarzyszą długo oczekiwanemu koncertowi. Ale ja nie o tym. O czym zatem? Jak zapewne wyczytaliscie i jak się domyślacie z moich superlatywów koncert był wspaniały. Nie tylko zresztą dla mnie. Publiczność i co równie ważne zespół zdawali się bawić równie dobrze. Mimo iż jestem maniakiem wilzualizacji stosowanych w trakcie koncertów, te rozgrywające się za plecami członków Alice In Chains zupełnie mnie nie interesowały. Za dużo działo się na scenie. Panowie raz po raz zamieniali się miejscami, nie stali w swoich sektorach sceny jakby byli do niej przytwierdzeni, raz po raz pokazując się przybyłem to z lewej, to z prawej strony sceny. Entuzjazm, i energia z nich tryskały. Wielokrotnie w trakcie swojego występu muzycy rzucali w stronę publiczności "You're amazing", "This is amazing". Określili nawet warszawski koncert jako dotychczas najlepszy na trasie. Trudno to zweryfikowac, ale jestem w stanie w to uwierzyć :]. I tu pojawia się szkopuł, to "ale", do którego już tyle znaków dążę. William DuVall, odpowiedzialny w AIC za śpiewanie rzucił wychodząc na bisy "I don't think we even wanna leave this town", po czym zagrali progoramowe trzy utwory na bis, i rozpoczął się najmniej oczekiwany zawsze element wieczoru. Utwór pod tytułem "panowie techniczni znoszą sprzęt ze sceny". Czemu do cholery, skoro tak bardzo im się podobało nie odwdzięczyli się publicznośći jeszcze jednym, dwoma utworami ponad normę, którą mieli na ten wieczór zaplanowany? Czy najlepszej publiczności na trasie, nie należy się najlepsze na trasie traktowanie? Przecież to, nie jest tak, że nie byli przygotowani na zagranie czegoś poza to co zaprezentowali. Obserwowałem setlisty z poprzednich występów i niektóre utwory z nich wyskakiwały i były zastępowane przez inne, w zależności od miejsca występu. Nie byłoby zatem problemu z "nieprzygotowaniem" i "niezgraniem" czegoś ponad to co akurat na środę 25 zaplanowali. Nie byłoby też problemu podobnego do tego jaki miał chociażby podczas ostatniego pobytu w Polsce Pearl Jam, który musiał skończyć występ przed 23. Jako, że nie było żadnych supportów (swoją drogą dziwna sprawa) Panowie z bisami, byli już skończyli w okolicach 21.30. Nie jestem potworem, nie oczekuję kolejncy wycieńczających petard energetycznych. Mogli zagrać coś wolnego. Nie był to też żaden festiwal, gdzie wszyscy się śpieszą i nie ma na bisy czasu. Z całyn też szacunkiem dla Panów z AIC ich występy nie mają charakteu zamkniętego muzycznego misterium jak to ma miejsce w przypadku chociażby Neurosis, czy Amen Ra. Prawdę mówiąc nie było w środę żadnych przeszkód, żeby dać zgromadzonym w Stodole fanom "coś ekstra". Tony kostek do gitar, pałeczek, naciągów i innych tego typu gadgetów nie zawsze wystarcza. Przynajmniej mi. Nie jest to zresztą zarzut tylko do Alice In Chains, ale do większości muzyków. Bisy przestały już dawno pełnić funkcję czegoś wyjątkowego dla publiczności. Straciły moc spontanicznej nagrody, wyrazu uznania i przede wszystkim niespodzianki. Są normalnym punktem występu, wkalkulowanym w koncert nawet zanim muzycy postawia swoje stopy na scenie. Oczywiście zdarzają się perełki. Ostatni raz taki klejnot trafił się mi osobiście na zeszłorocznym Asymmetry Festiwalu. Skarb w postaci nieprzewidzianego bisu oferowali wspaniałej publiczności muzycy U Esańskiego Baroness. Jako jedni z pierwszych słyszeliśmy utwór, z wtedy jeszcze będącego w fazie produkcji, "The Blue Record". O ile dobrze pamiętam był to utwór, który teraz jest znany jako "A horse called golgotha". Szkoda, że tak niewielu muzyków dziś decyduje się mimo deklarowania zadowolenia i uznania dla publiczności faktycznie przekuć swoje słowa w czyny. Ale, cóż? Pozostaje mi narzekać i dalej czekać na decydujących się na spontaniczne bisy odszczepieńcow pokroju Baroness. A warto.

2 komentarze:

  1. nie potrafię się przemóc wobec nowej Alicji. pewnie jestem głupi, upośledzony albo coś innego. jednak jest duże prawdopodobieństwo, że za rok albo kiedy tam się rozpadną postanowię się zmusić i się zachwycę.
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Też się nie mogłem się przekonać do nowej Alicji i kiedy byli poprzednio w Polsce postanowiłem sobie ich odpuścić. Częściowo, że wyprułem się już wtedy z kasy w związku ze zbliżającym się występem Tool, ale jednak decydująca była niechęć do DuVall-a. Nie muszę chyba mówić jak bardzo tego żałowałem, bo da się to z ochów i achów w powyższym tekście wywnioskować. Tak, że może faktycznie trzeba się z myślą o tym, że wszystkie te wspaniałe liryki nigdy już na żywo nie zabrzmią z ust Layne-a, bo jeśli obrać tą muzykę z Jerrego i spółki to album naprawdę broni się kawałem pożądnej muzyki

    OdpowiedzUsuń

KOSIŁAPKI © 2015. All Rights Reserved | Powered by-Blogger

Distributed By-Blogspot Templates | Designed by-Windroidclub