Czas na mój swoisty coming out. Wiem, że za to co zaraz napiszę czeka mnie fala drwin i brak akceptacji, a kto wie może i izolacja społeczne. Nie tak mnie wychowywano i nie wiem gdzie ja, albo środowisko, w którym dorastałem popełniło błąd, co sprawiło, że jestem "inny". Dość już jednak życia w kłamstwie i udawania, że jestem taki jak wszyscy "normalni" ludzie. Boję się pomyśleć z jakimi od dziś przyjdzie mi spotykać się spojrzeniami i drwiącymi uśmieszkami, a nawet zapewne i werbalnymi i niewerbalnymi ciosami. Ale trudno. Powiedziałem "A", powiem i "B". Otóż, jakkolwiek zatrważająco by to nie brzmiało, muszę się przyznać przed całym światem: lubię muzykę zespołu Coma. Chciałem tu zaznaczyć i podkreślić, że moja sympatia nie sięga aż tak daleko żeby akceptować teksty Piotra R. będącego za nie w tym łódzkim zespole odpowiedzialnym. Tak, potrafię oddzielić muzykę od grafomańskich tekstów Roguckiego, dzięki cudownemu talentowi, który posiadam, a który pozwala mi nie zwracać uwagi na tekst i traktować linię wokalną jako kolejny instrument. Dzięki temu nie przeszkadzają mi aż nadto "krzyczące herbaty", i wiele innych temu podobnych "klejnotów", które jestem w stanie nie tyle puścić Comowcą w niepamięć, co przykryć je w świadomości zasłoną milczenia.
Jest jednak coś, czego im darować nie mogę. Właściwie to lista jest odrobinę dłuższa niż tylko jedno "coś", ale już nie będę się rozpisywał o tym, jak panowie łodzianie zachowują się na swoich koncertach, gdzie ich wybujałe ego powinno mieć dla siebie osobną scenę. Najbardziej boli mnie to, że uwierzyli, że są tak wielcy i utalentowani jak starają się im wmówić wszelkie media. Panowie redaktorzy rozpływają się nad świetną muzyką(fajna jest, fakt) i wielowymiarowymi i nieszablonowymi tekstami(patrz casus "krzyczącej herbaty") jakimi raczą nas Piotruś i spółka. Tak powstał dwupłytowy(!) album "Hipertrofia". Mi osobiście od razu skojarzył się z "The Wall". Zanim pierwsze z Was rzuci kamień pozwólcie mi się wytłumaczyć. Otóż w żadnym razie nie chodzi mi o to, że jest pod względem artystycznym podobny do arcydzieła Pink Floyd, bo żeby wysnuwać takie wnioski musiałbym być niespełna rozumu i potrzebować pomocy przy wiązaniu sznurowadeł. Mam na myśli fakt, że Panowie postanowili stworzyć koncept album pełną gębą. Nie ograniczyli się do jednej tematyki utworów, czy też nawet stworzenia z nich spójnej historii. O nie, to by dla takich "artystów" było za mało. Oni musieli dodać wszelkie pokasływania i inne temu podobne dźwięki, które zapewne w ich napompowanych własną doskonałością i wyższością nad szarymi muzykami umysłach miały nadać albumowi "głębi" i podnieść jego wartość artystyczną. W rezultacie zaś dla osób, takich jak na przykład ja, które nie wielbią Comci za całokształt efekt finalny jest męczący jak sesja i asłuchalny jak
pewien przedstawiciel sceny klubowej.
Niestety Comizacja postępuje. Wciąż nie brakuje gotowych płacić za oglądanie wątpliwej jakości popisów scenicznych Roguckiego i spółki na żywo. Do tego stopnia, że pewnie znowu wszędzie gdzie się pojawią spotkają się z kompletem publiczności. Co gorsza w przeciwności do mnie bywalcy takich spędów to przypadki kliniczne odbierające Comcię jako całość, czyli także teksty. Miejmy nadzieję, że ktoś w końcu zainteresuje się tym problemem, i że mimo powagi sytuacji media nie rozdmuchają tego do poziomu histerii towarzyszącej każdej kolejnej grypie pochodzenia zwierzęcego. Chodź musicie się ze mną zgodzić, że mamy tu do czynienia z problemem podobnego kalibru.
p.s. Swego czasu strasznie, jak to się kolokwialnie mówi, "darłem" z fanów Comci, kiedy Ci oburzali się na drących się na koncertach ich ukochanego zespołu ludzi, mających czelność kalać ich świętość okrzykami "kurwa mać, Coma grać"(nic tak nie poprawia humoru jak wizyta na oficjalnym forum Comci i poczytywanie "oświeconych" jego użytkowników). Jakiś czas później miałem do czynienia z jegomościem wydzierającym się w ten sposób na koncercie Neurosis i miałem ochotę powoli go rozczłonkowywać wpychając mu kolejne kończyny do gardła żeby się w końcu uciszył. Czuję się usprawiedliwiony, bo występ Neurosis nazwać po prostu koncertem, to tak jakby nazwać "Krzyk" Muncha fajnym obrazkiem. Nie da się porównać mistycznego wydarzenia jakim jest koncert Neurosis z występem Comci. To, nie tak że Comizacja u mnie postępuje. Prawda?