Miałem sen.
Śnił mi się festiwal muzyczny, za wstęp na który nie trzeba nic płacić, a mimo wszystko nie był on skrzykniętym naprędce spędem kilku młodziaków, którzy się dopiero uczyli do czego służą ich instrumenty. Śniła mi się ochrona, która odnosiła się do mnie z życzliwością, a nie traktowała mnie jak terrorystę, który zbałamucił ich lubą. Kiedy wchodziłem na jego teren nikt nie kazał mi opróżniać plecaka wyrzucając z niego wszystkie produkty spożywcze, abym musiał zostawić więcej pieniędzy u sponsorów festiwalu jedząc ich gówniane żarcie i pijąc smakujące jak ciepłe szczyny piwo. Nie byłem obmacywany przez Panów o smutnych twarzach i twardych pięściach jak bezosobowy przedmiot, mogący stworzyć potencjalne zagrożenie. Byłem zostawiony sam sobie, a nie instruowany jak dziecko, co mogę robić, a czego nie. Jedyną granicą było nienaruszanie wolności innych. Właśnie, mogłem poczuć chociaż namiastkę wolności, której tak bardzo mi brakuje, kiedy pcha się mnie do stoisk z jedynymi słusznymi produktami sponsora, a po piętach skrobią mnie spojrzenia zdającej się tylko czekać na pretekst ochrony. Ochrony często skleconej z przypadkowych ludzi, którzy w ten, czy inny sposób muszą dowartościować się zaznaczeniem swojego autorytetu i pokazaniem mi mojego miejsca w szeregu. Śniło mi się kilka scen z muzyką i wiele innych, wartych zobaczenia atrakcji, nie tylko muzycznych. A główna sceną była ogromna i majestatyczna, jak świątynia muzyki.
Śnili mi się ludzie zadowoleni, mili i pomocni, którzy kiedy natrafiali na kogoś o abstrakcyjnym wyglądzie uśmiechali się z radości i przychylności, a nie politowania. Ludzie, którzy byli się gotowi bezinteresownie dzielić, ludzie o otwartych umysłach, ludzie, których tak bardzo brakuje mi kiedy nie śnię.
Niestety Ci ludzie mieli umysły tak otwarte, że aż pozbawione filtra na to co stara się im w nich zaszczepić. Nie byli też zbyt zainteresowani samą muzyką, choć to teoretycznie powinna ona być ważna i zapewne nie zwrócili by nawet uwagi, gdyby ze sceny dochodziły dźwięki pracujących urządzeń AGD. Ich ilość też zdawała się przekraczać możliwości organizatora, który nie był w stanie zapewnić wszystkim godziwych warunków na nim bycia. No i ten niby ciekawy, ale jednak męczący i sprawiający wrażenie ciągnięcia się w nieskończoność line-up.
Kiedy się obudziłem sam nie wiedziałem co myśleć. Z jednej strony taki festiwal to świetne miejsce żeby się wyrwać od wielkomiejskiej szarzyzny wyścigu szczurów, do miejsca, gdzie chociaż na poziomie relacji międzyludzkich jest idyllicznie. Ich obserwowanie i uczestniczenie w nich musi naprawdę ładować akumulatory. Z drugiej jeśli się już nie ma nastu lat, wyszumiało się już i zaczęło doceniać muzykę do tego stopnia, że nie jest już ona tylko akompaniamentem do dźwięku szczękających butelek i uderzających w podskokach o ziemię - bez względu na rytm - stóp, a kąpiele w błocie, zaciąganie się dobiegającym zewsząd aromatem ekskrementów znanym bywalcom parku przy nieistniejącym już dworcu Łódź Fabryczna nie są elementem "prawdziwego klimatu" pojawia się problem.
Wątpliwości i rozterki zaczną się pewnie piętrzyć, kiedy znowu akumulatory się rozładują i zmęczona głowa będzie chciała legnąć i móc śnić. Czy z młodzieńczą werwą dać się porwać marzeniom sennym, czy też zdać się na doświadczenie i spróbować miejsca, gdzie będę się mógł dać porwać muzyce? Zwłaszcza, że w czasie kiedy ja sobie smacznie spałem w Katowicach odbywał się całkiem realny festiwal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz