niedziela, 10 listopada 2013
Moje Bieszczady
Kosa | 20:23
Jakiś rok temu pisałem o swoich wrażeniach z Woodstocku, na który udało mi się niejako powrócić po wieloletniej przerwie. W tym roku niestety nie wybrałem się do Kostrzyna nad Odrą, głównie z powodu zobowiązań w moim obozie pracy. Ale dlatego też, że miałem w planach wycieczkę w zupełnie innym kierunku.
Nigdy nie zrozumiem fenomenu "wyjazdu nad morze". Trudno mi się ekscytować smażeniem się na kupie piasku, który jeszcze w dodatku wszędzie włazi. Nic tylko woda, piach i morze... ludzi porównywalne, o ile nie większe niż to, które przelewa się w godzinach szczytu przez centrum Warszawy. Co to ma wspólnego z relaksem i wypoczynkiem? Że niby można leżeć bezczynnie godzinami z peryskopem w górze? Brzmi bardziej nudnie niż relaksująco. Co innego góry.
Tatry niestety są niewiele mniej skażone najazdem turystów niż rejony bałtyckie, ale już takie Bieszczady...
Pomysłodawcami tygodniowej wyprawy w góry byli moi frendasi, jeszcze z czasów licealnych. Długo mnie przekonywać nie trzeba było. Raz, że uwielbiam włóczenie się po górach, dwa że akurat w Bieszczadach nie byłem dotychczas jeszcze nigdy. Znałem je tylko z opowieści, w których występowały jako "mające klimat", no i nie raz przeszło przez myśl, żeby napić się piwa w sławnej "Siekierezadzie".
Problemy mogły być dwa - pogoda, oraz ewentualny brak urlopu. Obydwa na szczęście ostatecznie na wyjazd nie wpłynęły. Co prawda jednego dnia pogoda nam się popsuła, ale jako, że do sklepu ogólnospożywczego daleko nie było, to i tego dnia nie można uznać za stracony :)
Bieszczady okazały się faktycznie rejonem posiadającym szczególny klimat, a ośrodek w którym się rozbiliśmy niewiele się na pierwszy rzut oka różnił od pola namiotowego na Woodstocku. Różnica ta zdecydowanie była in plus. Co prawda wśród turystów, którzy się w naszej okolicy rozbili przeważały popularne "brudasy", ale określiłem ich tak tylko ze względu na metaluchowaty wizerunek. Po wychyleniu głowy z namiotu nie uderzała Cię ściana smrodu ekskrementów. Nikt też nie starał się być, jak wiele osób w Kostrzynie na siłę oryginalnym i przesadnie głośnym. Nie bez znaczenia pozostał też fakt, że nie było żadnych koncertów regałów. Generalnie mówiąc - sielana. W starciu Woodstock - Bieszczady 0-1.
Najlepsze oczywiście nie było siedzenie w ośrodku i żłopanie piwa, a całe dnie spędzone na włóczeniu się po górach. Ludzie napotkani na szlaku, starsi i młodsi równie uśmiechnięci i "pozytywnie zakręceni" jak i Ci na festiwalu Dżerego Owsiaka. W przeciwności jednak do nich, nie dlatego, że właśnie w siebie wlali morze alkoholu, tylko dlatego że autentycznie tacy są. Mniejsza niż w Tatrach liczba "niedzielnych górołazów", czyli rozwrzeszczanych gromadek pozerów, którzy wpadli na chwilę pokazać się na Krupówkach i przy okazji przejechali się kolejką górską na szczyt też zalicza się do wielkich ich plusów. Mijani przez nas w codziennych wędrówkach ludzie tak jak i nasza wesoła gromadka zdawali się być chorzy na głowę. Normalni ludzie nie spędzają wolnego czasu włócząc się do utraty tchu po na wpół dzikich górskich terenach. W starciu Woodstock - Bieszczady 0-2.
No tak, ale ktoś może zapytać "Co z koncertami?" (widzę wybuchającego śmiechem Malisia, jeśli to czyta). Powiedzmy sobie szczerze - dla mnie po tegorocznej wycieczce przestał to być problem. Kto jak kto, ale ja akurat na brak koncertów nie mam prawa narzekać. Mogę więc sobie pozwolić na to, żeby przymknąć oko na jeden, czy drugi koncert, na który bym chciał się wybrać i zamiast wrzasków pozwolić sobie na to, żeby wył mi w uszach nie bardziej niż wokalista rozwrzeszczany tłum, a wiatr. Woodstock - Bieszczady 0-3.
Nie wiem co będzie za rok. Właściwie to nie wiem i nikt nie wie, co przyniesie nawet jutro. Niemniej jednak mam nadzieję, że ten tygodniowy wyjazd stał się zalążkiem nowej, świeckiej tradycji i że za rok również będę psioczył na organizującego trasy wycieczek Świstaka, że przegonił nas po prawie pionowym podejściu, a potem jeszcze po opadającym pod niewiele większym kątem zejściu. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio czułem się tak wypoczęty i zrelaksowany, jak na tej wycieczce, pomimo tego, że do obozu docierałem czasem resztką sił. Z Woodstocku wracałbym zapewne z ulgą, że w końcu wrócę do siebie i będę mógł odpocząć, chociaż pewnie nie robiłbym zbyt wiele oprócz spacerowania sobie spod namiotu pod scenę. Mówiąc krótko - w Bieszczadach, choć są tak daleko i odwiedziłem je pierwszy raz, czułem się jak w domu.Szkoda tylko, że nie posmakowałem piwa z "Siekierezady". Cóż, może za rok...
P.s. Zdjęcie do tego wpisu jest autorstwa wspomnianego wcześniej Świstaka. Rzućcie sobie okiem na inne jego fotki, na jego stronie http://www.marcinswiostek.com/, bo zdarzają się chłopakowi dobre kadry : )
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Szykuj się na Krzemień i 10-godzinną trasę.
OdpowiedzUsuńPefka. Już biegać zacząłem, żeby formę szykować. Ale do startowania w maratonach mi daleko, oj daleko : ]
OdpowiedzUsuń