sobota, 26 września 2009
poniedziałek, 21 września 2009
Ich find dich sheisse
Anonimowy | 02:04
Pojawił się w necie świeżutki kawałek Rammstein i teledysk do niego. Do obejrzenia TU.Oczywiście jak napiszę, że w myśl obowiązujących kanonów moralnych nie powinny go oglądać osoby niepełnoletnie, tylko podwyższę liczbę osób, które zechcą ten teledysk zobaczyć. Jeśli dodam, że na dobrą sprawę można by go zaliczyć go gatunku porno, liczba wejść powinna sięgnąć zenitu. I tylko szkoda, że oprócz tego nie ma właściwie o czym w odniesieniu do tego singla pisać. Sama piosenka jest marna, a i to nie oddaje w pełni jej "gniotowatości". Sam teledysk też nie zrobi zapewne furory poza kręgami onanistów. Jeśli "German Pussy" jest reprezentatywna dla całości nowego materiału Rammstein to Niemcy wymyślili genialną zagrywkę na zapewnienie sprzedaży swojego albumu. Odważne sceny seksu, które można zobaczyć w teledysku zapewne rozpętają burzę w mediach i zapewnią doskonałą promocję albumowi, a wielu kupi ich nowe wydawnictwo nawet go nie słuchając. Na prawdę genialne, zważywszy że jeśli w tym przypadku przy sprzedaży polegać by mieli oni na samej muzyce, następca "Rosenrot" nie opuściłby zapewne najbliższego otoczenia muzyków.Shade
niedziela, 20 września 2009
Violent revolution
Anonimowy | 23:10
Zdarza się, że zespoły muzyczne krzywdzą swoją muzykę. Są na to różne sposoby:oddanie materiału w ręce nieodpowiedniego producenta, ulegnięcie naciskom wytwórni płytowej, pozwolenie Piotrowi Roguckiemu na pisanie tekstów do swojej muzyki, wybranie na wokal Mandarynę i wiele innych. Ja chciałem skupić się na dwóch albumach, których kompozytorzy wyrządzili krzywdę wydając je pod szyldami swoich kultowych formacji mających armię "betonowych" fanów. Mowa tu o niemieckim Kreatorze i amerykanerskim Megadeth.
Zacznę od albumu Endorama.Kreator to niemiecka legenda bezkompromisowego thrash-u, na wypadek jakbyście nigdy na nich nie trafili to zazwyczaj brzmią mniej więcej tak:
Na albumie, o którym mowa zazwyczaj drapieżne i ostre jak pazury partie gitarowe zostały znacznie przypiłowane i upiększone elektroniką pokroju sampli i keybordów. Wokal nie był już w każdej kompozycji przepełnionym gniewem krzykiem, a perkusja nie pędziła w zawrotnym tempie. Wszystko to brzmiało nawet bardziej niż przyzwoicie.
Niestety nie brzmiało już jak Kreator, którego fani znali z takich albumów jak "Pleasure to kill" czy "Coma of souls". To prawda, że "Endorama" bardziej pasowałaby do dyskografii, również niemieckiego, Crematory ale czy to od razu powód żeby tę partię, jakby nie było, znakomitej muzyki piętnować tylko z tego powodu? Głowa niemieckiego giganta thrash-u, Miland "Mille" Petrozza, przyznał w jednym z wywiadów, że popełnił błąd wydając muzykę wypełniającą "Endoramę" pod szyldem Kreator. Powiedział też, że album ten miałby o wiele lepsze przyjęcie i uznanie, na które zasłużył, gdyby wydał go chociażby jako projekt solowy, bo przecież "Pandemonium", "Everlasting flame" czy "Chosen few", które znajdują się na "Endoramie" to dobre utwory, a jedynym ich grzechem jest to, że nie pasują do reszty dorobku Niemców. I tak kawał przyzwoitej muzyki odszedł w zapomnienie, bo tworzący go muzycy postanowili zaskoczyć wszystkich czymś zupełnie "nie w ich stylu"
Kolejnym przykładem jest "Risk". Dave "całe życie żyje w cieniu Metallicy" Mustaine co prawda nie pudrował swojej muzyki samplami i keybordami, ale pozwolił sobie na wygładzenie produkcji, zwykle agresywnej i drapieżnej. Co tu dużo pisać, niech za streszczenie mogącego mieć kilka stron wywodu posłużę się cytatem z mojego kolegi Limaka, który po usłyszeniu tego materiału zapytał, co to jest?. Odpowiedziałem, że Megadeth a on zdziwiony odparł:"A ja myślałem, że jakieś Bon Jovi". No tak, mam świadomość tego, że nie jest to najlepsza rekomendacja dla albumu, nie od dziś wiadomo, że John i spółka to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem jednak jest inaczej. Słowo daję, że gdyby Bon Jovi nagrał "Risk" wybrałbym się nawet na jego koncert żeby posłuchać tych utworów na żywo. Nie ma tu co prawda tego pazura i szczypty szaleństwa cechujących pozostałe wydawnictwa ekipy zakompleksionego Dave-a, ale smykałka do komponowania dobrych, metalowych piosenek pozostała, a w połączeniu z nietypową dla Megadeth produkcją dają naprawdę ciekawy i godny poznania efekt. Dość powiedzieć, że jak zdradził w jednym z wywiadów, Dave doszedł po latach do takiego samego wniosku jak Her Petroza. Szkoda, że obaj doszli do tego tak późno
Epilog
W zasadzie miało być o dwóch tylko płytach ale jest jeszcze jedna, którą to ja osobiście skrzywdziłem, w zasadzie nawet dwie. Pierwsza to "Crack the sky" genialnego zespołu Mastodon, a druga to "Wavering Radiant" Isis. Co do Mastodon już po paru przesłuchaniach zmieniłem zdanie i w zasadzie powinienem się był wycofać z tego co wtedy pisałem. Ba, powinienem był to odszczekać bijąc się w pierś i klęcząc na grochu, ale jakoś nigdy nie było czasu. Co zaś się tyczy "Wavering Radiant" tak znacząco zdania nie zmieniłem, bo choć podoba mi się już bardziej niż przy początkowym z tym albumem obcowaniu, to ciągle uważam że Isis stać na więcej i nie potrafię odfiltrować muzyki od szyldu. Po co więc piszę ten epilog? Po pierwsze po to żeby oczyścić sumienie z pochopnej oceny "Crack the sky", a po drugie żeby zaapelować do wszystkich w tym i do siebie samego. Parafrazując znane przysłowie: Nie oceniajmy albumu po okładce...
Zacznę od albumu Endorama.Kreator to niemiecka legenda bezkompromisowego thrash-u, na wypadek jakbyście nigdy na nich nie trafili to zazwyczaj brzmią mniej więcej tak:
Na albumie, o którym mowa zazwyczaj drapieżne i ostre jak pazury partie gitarowe zostały znacznie przypiłowane i upiększone elektroniką pokroju sampli i keybordów. Wokal nie był już w każdej kompozycji przepełnionym gniewem krzykiem, a perkusja nie pędziła w zawrotnym tempie. Wszystko to brzmiało nawet bardziej niż przyzwoicie.
Niestety nie brzmiało już jak Kreator, którego fani znali z takich albumów jak "Pleasure to kill" czy "Coma of souls". To prawda, że "Endorama" bardziej pasowałaby do dyskografii, również niemieckiego, Crematory ale czy to od razu powód żeby tę partię, jakby nie było, znakomitej muzyki piętnować tylko z tego powodu? Głowa niemieckiego giganta thrash-u, Miland "Mille" Petrozza, przyznał w jednym z wywiadów, że popełnił błąd wydając muzykę wypełniającą "Endoramę" pod szyldem Kreator. Powiedział też, że album ten miałby o wiele lepsze przyjęcie i uznanie, na które zasłużył, gdyby wydał go chociażby jako projekt solowy, bo przecież "Pandemonium", "Everlasting flame" czy "Chosen few", które znajdują się na "Endoramie" to dobre utwory, a jedynym ich grzechem jest to, że nie pasują do reszty dorobku Niemców. I tak kawał przyzwoitej muzyki odszedł w zapomnienie, bo tworzący go muzycy postanowili zaskoczyć wszystkich czymś zupełnie "nie w ich stylu"
Kolejnym przykładem jest "Risk". Dave "całe życie żyje w cieniu Metallicy" Mustaine co prawda nie pudrował swojej muzyki samplami i keybordami, ale pozwolił sobie na wygładzenie produkcji, zwykle agresywnej i drapieżnej. Co tu dużo pisać, niech za streszczenie mogącego mieć kilka stron wywodu posłużę się cytatem z mojego kolegi Limaka, który po usłyszeniu tego materiału zapytał, co to jest?. Odpowiedziałem, że Megadeth a on zdziwiony odparł:"A ja myślałem, że jakieś Bon Jovi". No tak, mam świadomość tego, że nie jest to najlepsza rekomendacja dla albumu, nie od dziś wiadomo, że John i spółka to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Tym razem jednak jest inaczej. Słowo daję, że gdyby Bon Jovi nagrał "Risk" wybrałbym się nawet na jego koncert żeby posłuchać tych utworów na żywo. Nie ma tu co prawda tego pazura i szczypty szaleństwa cechujących pozostałe wydawnictwa ekipy zakompleksionego Dave-a, ale smykałka do komponowania dobrych, metalowych piosenek pozostała, a w połączeniu z nietypową dla Megadeth produkcją dają naprawdę ciekawy i godny poznania efekt. Dość powiedzieć, że jak zdradził w jednym z wywiadów, Dave doszedł po latach do takiego samego wniosku jak Her Petroza. Szkoda, że obaj doszli do tego tak późno
Epilog
W zasadzie miało być o dwóch tylko płytach ale jest jeszcze jedna, którą to ja osobiście skrzywdziłem, w zasadzie nawet dwie. Pierwsza to "Crack the sky" genialnego zespołu Mastodon, a druga to "Wavering Radiant" Isis. Co do Mastodon już po paru przesłuchaniach zmieniłem zdanie i w zasadzie powinienem się był wycofać z tego co wtedy pisałem. Ba, powinienem był to odszczekać bijąc się w pierś i klęcząc na grochu, ale jakoś nigdy nie było czasu. Co zaś się tyczy "Wavering Radiant" tak znacząco zdania nie zmieniłem, bo choć podoba mi się już bardziej niż przy początkowym z tym albumem obcowaniu, to ciągle uważam że Isis stać na więcej i nie potrafię odfiltrować muzyki od szyldu. Po co więc piszę ten epilog? Po pierwsze po to żeby oczyścić sumienie z pochopnej oceny "Crack the sky", a po drugie żeby zaapelować do wszystkich w tym i do siebie samego. Parafrazując znane przysłowie: Nie oceniajmy albumu po okładce...
piątek, 18 września 2009
Od przybytku głowa nie boli?
Anonimowy | 22:20
Skończyłem wczoraj oglądać "Cudowne lata" i napadła mnie nostalgia za beztroskimi licealnymi latami. Za czasami kiedy dostęp do internetu, czy nawet komputera to nie był standard tylko przywilej, na który niewielu mogło sobie pozwolić. Za czasami w końcu kiedy niepodzielnie panowały magnetofony. Czy ktoś w ogóle jeszcze pamięta coś takiego jak kaseta magnetofonowa? Ja mam ich w piwnicy cały, wielki karton i nie za bardzo mam co z nimi zrobić oprócz spoglądania na nie z lekkim uśmiechem politowania i nostalgii właśnie.
Czasami autentycznie tęskno mi do czasów, kiedy dostęp do każdej, nawet najbardziej wyuzdanej muzycznej zachcianki, nie był o dwa kliknięcia myszą od realizacji. Ciągle gdzieś w głębi tkwi we mnie tęsknota za tym pięknym uczuciem kiedy udało się nagrać z radia utwór, na który się dłuższy czas polowało. I za tym kiedy biegło się przez pół domu słysząc pierwsze takty swojej upragnionej piosenki, tylko po to żeby wpaść do pomieszczenia z magnetofonem za późno. Jakim świętem w tych czasach był dla mnie i moich kolegów z klasy coroczny wypad do teatru w Krakowie. Uwielbialiśmy obcować ze sztuką. Z zapałem godnym lepszej sprawy wpadaliśmy jak opętani do tamtejszych sklepów muzycznych żeby znaleźć sobie jakieś trofeum z wycieczki, jakiś skarb z którym będziemy mogli wrócić do domu aby się tam nim do upadłego rozkoszować. Jakąś oryginalną kasetę. Tak, niestety w mojej rodzinnej mieścinie, która teraz wyrosła na powiat nie było gdzie kupić oryginalnej kasety. To znaczy może nie tak, że nie było żadnych kaset oryginalnych, ale cóż, te które były nadawały się poziomem artystycznym wykonawców do nagrywania na nich kawałków z radia. Tęskno mi zwyczajnie do czasów kiedy muzykę się szanowało.
Teraz radia już nie słucham o ile nie natknę się na nie brzęczące nad uchem w jakimś molochu hipermarkecianym, czy galerianym. Nie muszę i generalnie nie mam ochoty siedzieć po nocy przy radiu żeby posłuchać wartościowej muzyki, bo przecież tych dźwięków, którymi obijają ludzi stacje na trzy litery z własnej, nieprzymuszonej woli słuchać naprawdę trudno. Kolekcja moich płyt ciągnie puchnie raz bardziej, raz mniej i nic nie zapowiada żeby miała przestać. Co więcej, gdyby pozwoliły mi na to środki finansowe prawdopodobnie trudno by się było po zamieszkiwanych przeze mnie miejscach poruszać przez lawinę kompaktów. Na szczęście jestem na tyle biedny, że w najbliższym czasie osoby ze mną mieszkające mogą spać bez obaw bycia pogrzebanymi pod stertą cedeków. Ale mimo tego kolekcję mam całkiem pokaźną. Mam tyle muzyki, że bez bicia się przyznam, nie wszystko co mam nawet słyszałem. Nie mam zwyczajnie kiedy i to mimo, że praktycznie cały czas coś w eterze mi gra. Bywają momenty, że mam ochotę posłuchać jakiegoś starocia, czegoś co mając jeszcze na kasecie zdarłem aż nie dało się tego słuchać, ale się powstrzymuję. Bierze nade mną górę myśl, że tyle jeszcze mam do przesłuchania, i że na każdym albumie, który gdzieś tam już przebiera zapisanymi kodem zero jedynkowym bajtami żeby go przesłuchać, może być kolejny wielki utwór, coś co zdetronizuje "Stones From The Sky". Zostawiam więc tę cześć mnie, która wyznaje zasady Inżyniera Mamonia i wyruszam w kolejną ekscytującą podróż w nieznane.Często jednak z żalem
Czasami autentycznie tęskno mi do czasów, kiedy dostęp do każdej, nawet najbardziej wyuzdanej muzycznej zachcianki, nie był o dwa kliknięcia myszą od realizacji. Ciągle gdzieś w głębi tkwi we mnie tęsknota za tym pięknym uczuciem kiedy udało się nagrać z radia utwór, na który się dłuższy czas polowało. I za tym kiedy biegło się przez pół domu słysząc pierwsze takty swojej upragnionej piosenki, tylko po to żeby wpaść do pomieszczenia z magnetofonem za późno. Jakim świętem w tych czasach był dla mnie i moich kolegów z klasy coroczny wypad do teatru w Krakowie. Uwielbialiśmy obcować ze sztuką. Z zapałem godnym lepszej sprawy wpadaliśmy jak opętani do tamtejszych sklepów muzycznych żeby znaleźć sobie jakieś trofeum z wycieczki, jakiś skarb z którym będziemy mogli wrócić do domu aby się tam nim do upadłego rozkoszować. Jakąś oryginalną kasetę. Tak, niestety w mojej rodzinnej mieścinie, która teraz wyrosła na powiat nie było gdzie kupić oryginalnej kasety. To znaczy może nie tak, że nie było żadnych kaset oryginalnych, ale cóż, te które były nadawały się poziomem artystycznym wykonawców do nagrywania na nich kawałków z radia. Tęskno mi zwyczajnie do czasów kiedy muzykę się szanowało.
Teraz radia już nie słucham o ile nie natknę się na nie brzęczące nad uchem w jakimś molochu hipermarkecianym, czy galerianym. Nie muszę i generalnie nie mam ochoty siedzieć po nocy przy radiu żeby posłuchać wartościowej muzyki, bo przecież tych dźwięków, którymi obijają ludzi stacje na trzy litery z własnej, nieprzymuszonej woli słuchać naprawdę trudno. Kolekcja moich płyt ciągnie puchnie raz bardziej, raz mniej i nic nie zapowiada żeby miała przestać. Co więcej, gdyby pozwoliły mi na to środki finansowe prawdopodobnie trudno by się było po zamieszkiwanych przeze mnie miejscach poruszać przez lawinę kompaktów. Na szczęście jestem na tyle biedny, że w najbliższym czasie osoby ze mną mieszkające mogą spać bez obaw bycia pogrzebanymi pod stertą cedeków. Ale mimo tego kolekcję mam całkiem pokaźną. Mam tyle muzyki, że bez bicia się przyznam, nie wszystko co mam nawet słyszałem. Nie mam zwyczajnie kiedy i to mimo, że praktycznie cały czas coś w eterze mi gra. Bywają momenty, że mam ochotę posłuchać jakiegoś starocia, czegoś co mając jeszcze na kasecie zdarłem aż nie dało się tego słuchać, ale się powstrzymuję. Bierze nade mną górę myśl, że tyle jeszcze mam do przesłuchania, i że na każdym albumie, który gdzieś tam już przebiera zapisanymi kodem zero jedynkowym bajtami żeby go przesłuchać, może być kolejny wielki utwór, coś co zdetronizuje "Stones From The Sky". Zostawiam więc tę cześć mnie, która wyznaje zasady Inżyniera Mamonia i wyruszam w kolejną ekscytującą podróż w nieznane.Często jednak z żalem
czwartek, 17 września 2009
Paczka z antyportalu
Anonimowy | 21:02
Miało być dziś coś zupełnie innego, świeżego, ale że wziąłem się za wrzucanie zalegających z AP materiałów, to je linkuje:
Relacja z koncert Tides from nebula, caspian i God is an Astronaut
Wywiad ze świetnym niemieckim zespołem Tephra
Wywiad z zespołem Carrion
Wywiad z zespołem Plateau
Wywiad z zespołem Lustro
Miłego czytania
Relacja z koncert Tides from nebula, caspian i God is an Astronaut
Wywiad ze świetnym niemieckim zespołem Tephra
Wywiad z zespołem Carrion
Wywiad z zespołem Plateau
Wywiad z zespołem Lustro
Miłego czytania
niedziela, 6 września 2009
"Wszystko chuj"
Anonimowy | 14:43
Na rok 2009 zaplanowałem piękne wakacje. W końcu miałem owiedzić Opener z wspaniałym, reaktywowanym Faith No More i porywającym Prodigy, Węgorzewo z Acid Drinkers, Hunterfest z Machine head i Tiamat, po wielu latach przerwy w końcu znowu Woodstock, po drodze może jeszcze Fama w Iławie i Mech days w Kołobrzegu. Na zakończenie wakacji, bo już nie lata, miał być Ino Rock Festiwal, zamieniony w ostatnim miesiacu na Cover Festiwal w Płocku, bo nie codziennie przyjeżdża do Polski moja młodzieńcza fascynacja- Blind Guardian. Tak miało być w teorii. Oczywiście życie bezdusznie jak skarbówka zweryfikowało moje plany. Na Opener i Woodstock nie pojechałem bo szukając na nie środków w swoim chudym portfelu znalazłem tylko pajęczyny. Na Huntefeście nie pojawiło się ani Machine Head ani Tiamat, bo organizator imprezy w swoim budrzecie również nie zastał spodziewnych tam pieniędzy. Połowę sierpnia spędziłem na przymusowym zwiedzaniu Kanady Eropy a moje wrześniowe plany zburzyła siostra cioteczna, która zdecydowała się w czasie Cover Festiwalu, chyba z braku lepszego zajęcia zmienić stan cywilny. Wszystkiego najlepszego. Nie zawiodło tylko, jak co roku, Węgorzewo, ale jakbym się miał czepiac to pogoda mogłaby być o wiele lepsza. Po raz kolejny okazało się, że najlepszym sposobem na zrujnowanie sobie wolnego czasu jest dokładne go zaplanowanie. Tak, planowanie, przygotowanie, wielkie oczekiwania, powoli już rosnąca radość, jeszcze nieśmiałe, ale już nieuniknione wyobrażanie sobie siebie w obranym za cel podróży miejscu...A potem w te piękne, nie tak znowu nierealne marzenia z buciorami wchodzi rzeczywistość. Ledwo zipiąca, ale ciągla bezduszna gospodarka rzucając się w agonii na ślepo uderza na lewo i prawo próbując pociągnać za sobą jak najwięcej ofiar.
Na szczęście zbliża się już jesień, a wraz z nią sezon klubowy. Nie ma się co czarować wolę koncerty klubowe, bo atmosfera na nich jest nieporównywalnie lepsza niż pod otwartym niebem. Mniej przypadkowych ludzi, bliższy kontakt z zespołem, no i nie ma komarów. Już teraz na horyzoncie pojawiło się parę smakołyków, których bardzo chciałbym na żywo doświadczyć. Jednak jeśli mnie spytacie, to przezornie odpowiem, że nie mam na jesień żadnych planów...
Na szczęście zbliża się już jesień, a wraz z nią sezon klubowy. Nie ma się co czarować wolę koncerty klubowe, bo atmosfera na nich jest nieporównywalnie lepsza niż pod otwartym niebem. Mniej przypadkowych ludzi, bliższy kontakt z zespołem, no i nie ma komarów. Już teraz na horyzoncie pojawiło się parę smakołyków, których bardzo chciałbym na żywo doświadczyć. Jednak jeśli mnie spytacie, to przezornie odpowiem, że nie mam na jesień żadnych planów...
Wszyscy artyści to prostytutki
Anonimowy | 01:03
Mój zacny kolega Adam, z którym to razem rozpoczynaliśmy przygodę z BlOgAsKAmi (polecam odwiedzanie)przesłał mi dzisiaj najnowszy singiel z nadchodzącego wielkimi krokami albumu zespołu Kult. Jakby ktoś jeszcze nie miał okazji to proszę. Dla kolegi Adama Kult to zespół numero uno, który miejsce drugie w jego klasyfikacji zostawił daleko w tyle, jak powiedzmy hiszpańska liga piłkarska naszą rodzimą ekstraklasę. Jeśli chodzi o mnie, cóż tu sprawa już nie jest taka łatwa. Co więcej, w zasadzie to wielu osobom się teraz narażę bo moje poglądy na twórczość Kazika i spółki są raczej kontrowersyjne. Otóż, nie mogę powiedzieć, że Kultu nie lubię, co to, to nie. Tyle tylko, że jego niekwestionowana popularność działa mi trochę na nerwy. Bo przecież w muzyce chodzi, może trochę teraz wysuwam daleko idące wnioski, o muzykę. Tak? O to żeby dźwięki, które wytwarzają muzykanci w jakiś sposób na nas, najlepiej pozytywnie, oddziaływały. W sytuacji idealnej oddziaływują w sposób, który pozwala doświadczyć czegoś więcej niż tylko prostej czynności słuchania. Tymczasem muzycu Kultu, jak na moje standardy tworzą muzykę średniawą, mało porywajacą. Znam ich twórczość, może nie chirurgicznie dokładnie, ale dość spore pojęcie o tym co Panowie pocinają mam i nie potrafię przywołać z pamięci jakichś czysto muzycznych momentów z ich zasobu dźwięków, który by mnie mocno poruszył. No dobra, ten riff otwierający "Królową życia" trochę jeży sierść na grzbiecie. Ale poza tym? Coś z niepowtarzalnym nastrojem? Jakaś solówka w trakcie, której ręcę mimowolnie szukają w powietrzu wyimaginowanego gryfu, żeby na nim zatańczyć? Zaznaczam, że chodzi o czysto intstrumentalne doświadczenia. Doskonale wiem, że nawet "Inżynierowie z petrobudowy" wywołują miłe mrowienie jeśli połączyć tę prostą linię akordeonu z tekstem. Cokolwiek? No właśnie. Nie za bardzo jest z czego wybrać. Co sprowadza nas do drugiej rzeczy, która mnie w Kulcie irytuje, a jest nią nie kto inny jak Kazik on sam. Teraz małe sprostowanie zanim polecą w moją stronę gromy i wszystko inne co w zasięgu ręki można znaleźć. Uważam Kaźmirza za jednego z najlepszych tekściarzy w Polszy, bardzo lubię, cenię i szanuję jego teksty. To co mnie irytuje to mnogość projektów, w których Pan Staszewski się udziela. W sumie nawet nie ta mnogość, co fakt, że za każdym razem można bez pudła określić jak "kolejne dziecko" Kazia będzie brzmiało. Albumu solowe, Kult, El Doopa, Buldog, i setki tysięcy innych i wszystkie praktycznie takie same. Jaki jest sens posiadania projektu solowego jeśli nie odbiega on nadto od tego co dłubie się w macierzystej formacji? Nie szukajmy daleko użyjmy przykładu czczonego przeze mnie z uporem godnym lepszej sprawy Neurosis. To jak brzmi kapela na "N" już tu niejednokrotnie demonstrowałem. Teraz zobaczmy jak brzmią projekty solowe Steva Von Till-a, który jest jednym z głównych gardeł i wiosłowych Neurosis.
Zauwarzyliście subtelną różnicę? Teraz porównajmy dwa utwory Pana K. Żeby łatwiej było niech będą oba z motywem niewieścim
Prawda, że oba utwory nie dzieli taka znowu ogromna przepaść? Drugą sprawą, która mnie irytuje odnośnie Kazia, to fakt, że cokolwiek by nie zrobił, wszyscy będą oszyć i aszyć, rozpływając się nad jego geniuszem. Weźmy album "Czterdziesty pierwszy", bardzo słaby album. Tymczasem ogół odbiorców był zadowolony. Pan Staszewski był chwalony za odwagę i innowacyjność. Jakiś czas później czytałem wywiad z Nim, w którym przyznał, że album mu nie wyszedł, ale jako że kiedy pytano go co myśli o "Czterdziestym Pierwszym" chwalił go, to i opinia publiczna podchwyciła ten ton. Kazik może sobie nad Wisłą pozwolić na wszystko, a i tak ludzie "to kupią". Pozbawienie Kultu jego tekstów oznaczałoby dla tego zespołu wykastrowanie. To wychodzace spod pióra Pana Kazia, nadające się doskonale na ognisko, lub ścieżkę dźwiękową do długich "nocnych Polaków rozmów" teksty wypełniają co roku na jesieni kluby w trakcie pomarańczowej trasy. Może to malkontentctwo, ale mam o to do Kultu i Kazika żal. Pomimo tego, że bardzo ich tworczość jako całość lubię, to mimo iż nie zdarzyło mi się jeszcze żeby Pan Staszewski zbytnio rozmowny był na koncercie, to zdają się mi one zawsze niejako "przegadane".
Zauwarzyliście subtelną różnicę? Teraz porównajmy dwa utwory Pana K. Żeby łatwiej było niech będą oba z motywem niewieścim
Prawda, że oba utwory nie dzieli taka znowu ogromna przepaść? Drugą sprawą, która mnie irytuje odnośnie Kazia, to fakt, że cokolwiek by nie zrobił, wszyscy będą oszyć i aszyć, rozpływając się nad jego geniuszem. Weźmy album "Czterdziesty pierwszy", bardzo słaby album. Tymczasem ogół odbiorców był zadowolony. Pan Staszewski był chwalony za odwagę i innowacyjność. Jakiś czas później czytałem wywiad z Nim, w którym przyznał, że album mu nie wyszedł, ale jako że kiedy pytano go co myśli o "Czterdziestym Pierwszym" chwalił go, to i opinia publiczna podchwyciła ten ton. Kazik może sobie nad Wisłą pozwolić na wszystko, a i tak ludzie "to kupią". Pozbawienie Kultu jego tekstów oznaczałoby dla tego zespołu wykastrowanie. To wychodzace spod pióra Pana Kazia, nadające się doskonale na ognisko, lub ścieżkę dźwiękową do długich "nocnych Polaków rozmów" teksty wypełniają co roku na jesieni kluby w trakcie pomarańczowej trasy. Może to malkontentctwo, ale mam o to do Kultu i Kazika żal. Pomimo tego, że bardzo ich tworczość jako całość lubię, to mimo iż nie zdarzyło mi się jeszcze żeby Pan Staszewski zbytnio rozmowny był na koncercie, to zdają się mi one zawsze niejako "przegadane".
sobota, 5 września 2009
Pierwsze koty za płoty
Anonimowy | 18:19
No i pierwsza notka mojego autorstwa dla bigdistraction. Nic innego niż tłumaczenie mojego wywiadu z Echos of Yul. Od czegoś trzeba jednak zacząć, prawda?
Enjoy
Enjoy
Subskrybuj:
Posty (Atom)